czwartek, 27 grudnia 2012

Obediencowe zmiany pozycji - pierwszy poważny atak

Że trenujemy obi, mówiłam. Dzisiaj więc notka o tym, w czym dłubałam - nie wiem, czy zainteresuje kogokolwiek, ale mi jest potrzebna do zachowania względnego porządku.

Jak wiadomo, w obedience istnieje ćwiczenie polegające na zmianach pozycji przez psa. W niższych klasach pozycje te to "siad" i "waruj", w wyższych dochodzi "stój". Żeby było trudniej, pies musi przy wszystkich zmianach mieć nieruchomą jedną parę łap i to od przewodnika zależy, czy będą to łapy przednie, czy tylne, jednak zawsze musi to być ta sama para. Wybór, czy uczymy zmian pozycji "na nieruchomy tył" czy "na nieruchomy przód" zależy od naturalnych predyspozycji psa i preferencji przewodnika.
Do tej pory uczyłam Fenkę metodą "nieruchomy tył". Fajnie wygląda w tej wersji zmiana z leżenia do siadu i z siadu to leżenia, bo zadek pozostaje nieruchomy, za to przednie łapki efektownie wylatują w górę lub pacają o ziemię. Miałam na to komendy "sit" i "pac".
Asia, nasza trenerka, powiedziała mi jednak, że trudniej uczy się stawania z nieruchomymi tyłami (a w każdym razie bardziej męcząco) i doradziła mi przyjrzeć się, jak Fenka siada sama z siebie. I zasugerowała, żeby jednak próbowała nauczyć małą zmian pozycji z nieruchomymi przodami. Uznałam jej autorytet, uznałam fakt, że nasze zmiany pozycji i tak leżą i kwiczą, więc nie mam nic do stracenia, i postanowiłam spróbować.

Okazało się jednak, że Fenka ma mocno zakodowany ruch przednich łapek przy zmianach pozycji. Bez żadnego wspomagania macha więc nimi jak szalona i słabo ogarnia inną możliwość. Spróbowałam więc metody "zakotwiczenia" łapek na targecie. W tym celu przypomniałam małej, co znaczy komenda "cel" (dwie przednie łapki na podkładce). Mimo jednak, że wyraźnie załapała, że za łapki na podkładce jest nagroda, nie umiała tego przenieść na siadanie bez ruchu przodów. Po sporej liczbie powtórzeń niby coś zrozumiała, ale wydaje mi się, że strasznie dużo wysiłku intelektualnego ją to kosztuje.
Po dłuższej przerwie spróbowałam więc odwrotnie, czyli położyć podstawy pod perfekcyjny, nieruchomy tył. Na razie w tym celu ćwiczyłyśmy targetowanie tylnymi łapkami (komenda "tył") i spokojne stanie na targecie, bez machania kończynami i tupania. Poszło dobrze.

Dalszy plan działania jest taki, że na razie skupię się na szlifowaniu tego, co już szczątkowo mam, czyli nieruchomego tyłu. Będzie więc targetowanie do upadłego i zmiany z tyłem na targecie.
Z drugiej jednak strony, zupełnie niezależnie i w całkiem innym czasie będziemy męczyć targetowanie przednie i próbować, czy da się zmieniać pozycję, kotwicząc przód. Na pewno potrzebuję do tego zupełnie innych komend, co powoli robi się kłopotliwe. Będę też musiała uważać, żeby nie pokręcić w fenkowym łebku (dlatego skupię się na tyłach, robiąc przodu minimalnie). Myślę, że po pierwsze, poprawi to psią świadomość ciała, po drugie, precyzję w robieniu tego i tylko tego, o co proszę, po trzecie wreszcie, będę miała wyjście awaryjne na wypadek, gdyby nieruchomy tył jednak zawiódł.

Czy ktoś kiedyś mówił, że obedience jest proste?

Dogtrekking vs. bieg na orientację, czyli o terminologii

Mateusz od Tabo zamieścił na swoim blogu notkę porządkującą rozbałaganioną terminologię związaną z hasłem "dogtrekking". Polecam wszystkim, którym nie jest obojętne właściwe nazywanie rzeczy.

Przy okazji biję się w piersi, bo sama popełniałam nieraz błąd nazywania dogtrekkingiem wszystkiego jak leci. Moim stałym problemem jest, że brakuje mi wygodnego słowa "zamiast", bo jeśli zawsze zamiast o dogtrekkingu mam pisać i mówić o "marszu na orientację z psem", to oszaleję od nieekonomicznej wypowiedzi =). Póki co więc zostawiam tag "dogtrekking", a w przyszłości będę kombinować nad zręczniejszą nazwą.

wtorek, 25 grudnia 2012

Solidne podstawy

Jak zapewne wiecie, Fenka jest moim pierwszym psem, w sensie pierwszego psa, który jest wyłącznie mój, nie rodzinny.
Przygotowałam się na jej przybycie dość dobrze, ale wiadomo, że podstawy teoretyczne nie muszą przekładać się na praktykę - ba, rzadko to robią. Dlatego jestem świadoma (a świadomości tej nabrałam już w toku życia z psem), że nie wszystko przeprowadziłam idealnie i że parę błędów mi się zdarzyło popełnić. Mimo to Fenka jest strasznie fajnym psem, w którym nie zabiłam żadnego pożytecznego popędu, inteligentnym, chętnym do pracy, no, fajnym.
Nie jest jednak psem idealnym. Jest wrażliwa, momentami nadwrażliwa na bodźce z otoczenia, potrafi zupełnie bez sensu zareagować lękiem. Nie wiem, czy to mój błąd (niedobór socjalizacji, skądinad o tyle możliwy, że Fenka za szczeniaka była na kwarantannie i tego błędu na pewno nigdy już nie powtórzę), czy kwestia charakteru; wiem jednak, że muszę nieustannie pracować na tym polu, żeby nie broniła rzeczy, nie burkała na psy, ludzi i rowerzystów, wspierać ją przy kontaktach z innymi psami... I mam nadzieję, że będzie lepiej, wiem, że mamy już spore postępy w kwestii życia z Drakkarem i nie tylko, ale dużo jeszcze przed nami.
Poza tym musimy doszlifować podstawy. Brakuje nam jednej, stałej i stuprocentowej komendy przerywającej zachowanie. Mamy stuprocentowe przywołanie, ale pluję sobie w brodę, bo wynika ono z mojej nieuwagi i braku planu szkoleniowego, tak więc komendą jest "zobacz co mam!". Lepiej byłoby prościej, jak sądzę =). Generalnie mam bałagan w komendach, nie jestem pewna, czy niektóre nie są popalone. No i musimy nieustannie pracować nad motywacją, bo Fenka jest wielce cwana i doskonale wie, co jej się opłaca. Nad swoją atrakcyjnością też muszę więc nieustannie pracować.

Co mnie w tym wszystkim bawi, to to, że teoretycznie wszystko, nad czym pracować chcę i powinnam, da się załatwić w ciągu pierwszego pół roku szczeniakowego życia. Fajnie, że mnie to nie załamuje, bardziej widzę w tym ciekawe wyzwanie i wielką naukę.

wtorek, 18 grudnia 2012

Frisbee: pierwsza krew

Po długiej a wiernej służbie, jeden z naszych Dog Chowowych dysków nie wytrzymał połączenia niskiej temperatury i entuzjastycznego psiego chwytu i z cichym trzaskiem przeszedł w stan spoczynku, z zabawki stając się pamiątką. A ja mam zagwozdkę, czy przy naszym totalnie amatorskim poziomie kupienie paru dobrych, mocnych dysków to gadżeciarska fanaberia, czy dobry pomysł.


sobota, 15 grudnia 2012

Eksperymenty przeddogtrekkingowe (i prysznic)

19 stycznia odbędzie się pierwsza w tym roku impreza z cyklu Dog Orient (dla facebookowiczów, informacje tutaj, a więcej o Dog Orient na facebooku i ich stronie). Przez cały zeszły rok coś mi wypadało i nigdy nie poszłam, z zazdrością tylko śledziłam relacje Mateusza. I obiecałam sobie, że tym razem nie odpuszczę. Zanim jednak się zapiszę, chciałam sprawdzić, czy to faktycznie zabawa dla mnie - bo mam sprzęt do dogtrekkingu i chęci, mało jednak wprawy (chodziłam w wakacje, ale na spacery bardziej niż w prawdziwe trasy). No i obawy zdrowotne.
Dlatego też postanowiłam dzisiaj sprawdzić, jak poradzimy sobie z Fenką z trasą 10 km, bo taki trek planujemy w ramach Dog Orientu. Plan był prosty: jedziemy do Powsina, wracamy piechotą, patrzymy, co się stanie.

Nie utrzymując napięcia, powiem od razu, że poszło super. Miło było już przed rozpoczęciem wędrówki, bo patrzyłam na Magdę i Draka w przedszkolu. A ich przedszkolną grupę prowadzi ta sama Asia, która trenuje mnie i Fenkę pod kątem obi (DogCampus POWER!! ;-)) - i za jej sugestią zamiast stać i patrzeć, wzięłam się za ćwiczenie z małą pracy w rozproszeniach. I szło jej fenomenalnie; wprawdzie robiłyśmy tylko chodzenie przy nodze i przywołanie, ale aż mi było przemiło, jak pracowała. I jeszcze milej, kiedy Asia zwróciła na naszą pracę i postępy uwagę i pochwaliła publicznie.
A potem ruszyłyśmy w drogę. I, jak każda klasyczna opowieść, nasza wędrówka dzieli się na trzy części.
Pierwszą, na szczęście krótką, była rozgrzewka i rozchodzenie pod znakiem moim wielkich wątpliwości. Fenka szła (cała drogę) bardzo ładnie, ale nie przeszkadzało mi to martwić się, jak będzie dalej i jak sobie poradzimy.
Potem, całkiem niespodziewanie, nastąpiła część główna, która była super. Udało mi się wpaść w rytm i nieco odłączyć mózg i okazuje się, że jedno i drugie bardzo dużo daje. Szłyśmy więc niespiesznym, przyjemnym tempem i aż trudno uwierzyć, ile to daje spokoju i radości. Wprawdzie nie było widoków, które można by podziwiać, ale mogłam spokojne słuchać muzyki i po prostu cieszyć się marszem. Fakt, że pies jest na lince też sporo daje: w ten sposób nie trzeba poświęcać tyle uwagi temu, gdzie jest i co robi, po prostu jest i to zawsze blisko. Fantastyczne uczucie.
Ostatnia część zaczęła się na skrzyżowaniu ulic Sobieskiego i Alei Wilanowskiej i nazywała się końcówką. Miałam nadzieję, że uda nam się znaleźć jakieś wygodne przejście aż do domu, niestety, całe Sobieskiego dawało nam prostą alternatywę: albo idziemy posolonym chodnikiem, albo przykrytym górami słonej brei trawnikiem. Wprawdzie przed wyjściem posmarowałam fenkowe łapki wazeliną, ale mimo wszystko uznałam, że i dla nich, i dla naszych stawów, i dla samego komfortu lepiej będzie zakończyć marsz, niż próbować coś sobie za wszelką cenę udowodnić. Dlatego też wsiadłyśmy w autobus na przystanku Nałęczowska i tak wróciłyśmy do domu.
Końcowe wskazania krokomierza to 9 km (z haczykiem, ale haczyk ucinam na poczet dreptania przy ćwiczeniu obedience) i 110 minut.

Pora teraz na wnioski.
Pierwszy i najważniejszy jest taki, że zaraz zapisuję nas na Dog Orient. Drugi, że zachowawczo wybieram trasę Hobby 10 km.
Trzeci, że jestem bardzo zadowolona. Przede wszystkim z samego marszu i z faktu, że okazał się taką przyjemnością. Ale również z czasu, bo oznacza on, że 10 km przeszłybyśmy w niewiele ponad dwie godziny. Biorąc pod uwagę naprawdę rekreacyjne tempo, to wynik, który w pełni mi odpowiada na tym etapie. No i zadowolona jestem ze sprzętu, zarówno z niezawodnego pasa i amortyzowanej liny, jak i z nowych butów. Z Fenki nie jestem zadowolona, nią jestem zachwycona.
Czwarty, że Fenka, jak wspomniałam wyżej, jest super. Szła fajnie, równo, pobudzała się rzadko, nie marudziła. Miała przez moment pomysł, żeby iść mi przy nodze, ale dała się posłać naprzód. Nie ciągnie, bo nie jest psem pociągowym, ale ładnie trzyma napiętą linkę i tylko tego od niej wymagam, bo spodziewanie się po 15 kilogramach psiaka, że mnie przeciągnie przez całą trasę, byłoby sadyzmem =). Sprawiała wrażenie, że bawi się dobrze. Cieszę się, że jej nie przeforsowałam: owszem, teraz śpi, ale w autobusie była całkiem żywa.
Jednym słowem, same niemal plusy. Jedynym minusem jest to, że dzisiaj nagle zrobiło się dość ciepło, nie miałam więc okazji, żeby przetestować wydajność moich płuc na mrozie. Ale i na to przyjdzie czas.

Poza tym mamy sukces domowy, bo już po powrocie uznałam, że nie ma to tamto, Fenka jest uświniona pośniegowym błockiem aż do boków, ręcznik tu nie pomoże, płuczemy psa. Pisałam wcześniej, jak kocha prysznic, od tego czasu wprawdzie próbowałam ją oswajać, ale skutki były mizerne. Ot, przestała panikować. A tutaj nagle pozytywne zaskoczenie: do łazienki weszła bez problemu (fakt, że wprowadziłam ją w fajny nastrój, machając ręcznikiem i entuzjastycznie wygadując głupoty), pod prysznic też spokojnie. Widok słuchawki i dźwięk puszczanej wody zniosła nieco gorzej, ale ważne jest, że mycie przeżyła bez dramatu. Owszem, była jedna próby wymknięcia się, ale daleko jej było do panicznej chęci ucieczki z niedawna. Owszem, było dużo sygnałów uspokajających, ale widać było, że choć jest jej niemiło, sunia całkowicie nad sobą panuje. Kiedy pozwoliłam jej wyjść, ruszyła do drzwi, ale na widok ręcznika włączyła jej się chęć zabawy i już wszystko było dobrze i całe zło zapomniane. Dzielna dziewuszka!

czwartek, 13 grudnia 2012

Przycisk on/off u psa

Przycisk on/off to takie coś, co niektóre psy mają same z siebie, a niektórym trzeba to zmontować ciężką pracą. Jak sama nazwa wskazuje, chodzi o taki mentalny przełącznik, który sprawi, że pies albo będzie gotów do działania, albo spokojny, zajmujący się sobą i mało kłopotliwy. (Oczywiście nie idzie o żadne skrajności, pies to nie maszyna etc.)
Fenka ma ten przełącznik głównie przy dwóch okazjach: w samochodzie, gdzie z miejsca przechodzi w tryb uśpienia aż do momentu, gdy pojazd się zatrzyma, oraz w domu - nad uniwersalnością przełącznika jeszcze pracujemy. Dzisiaj jednak zdumiała mnie, jak doskonale owo ustrojstwo działa. Po dość długim, ale na pewno nie wyczerpującym treningu obi dziś rano, Fenka została porzucona na 8 godzin sama w domu, w którym drzemała jeszcze przed moim wyjściem. Kiedy wróciłam z pracy, powitała mnie wielce entuzjastycznie, na krótkim spacerze była żywa i wesoła, kolację pożarła, po czym... położyła się spać. Tak po prostu. Aż mnie to zaniepokoiło, bo spodziewałam się nieco dłuższej aktywności  i zawołałam małą do pracy. Przyleciała cała rozmerdana, bardzo fajnie wykonała wszystko, o co została poproszona, po czym zwolniona znowu poszła spać - co nie przeszkodziło jej zerwać się przed sekundą i obszczekać kogoś, kto za głośno szedł pod naszymi drzwiami.
Tempo przejść "aktywność-spoczynek" i samodzielność w wybieraniu słusznej opcji ma więc moja sucz, przynajmniej w domu, doskonałe.

piątek, 7 grudnia 2012

Badanie rtg pod kątem dysplazji (i zdrowia kręgosłupa)

Dzisiaj w Klinice Małych Zwierząt SGGW robiłam Fence badanie pod kątem dysplazji oraz, korzystając z faktu, że mała była pod narkozą i pod rentgenem, poprosiłam o zdjęcia kręgosłupa - niby nie miałam powodów do niepokoju, ale po dwóch wypadkach w małym odstępie czasu ponad rok temu uznałam, że lepiej wiedzieć.
Żeby nie robić głupiego suspensu: Fenka ma HD A (czyli biodra idealnie zdrowe) i ED 0/0 (czyli idealnie zdrowe łokcie), kręgosłup także wygląda tak, jak powinien. Cieszę się ogromnie, bo jednak zdrowie rodziców (a fenkowa mama nie ma idealnie-idealnych stawów, choć oczywiście dopuszczona do hodowli jest) nie jest tak pewnym wyznacznikiem, jak certyfikat własnego psa. Poza tym ten wynik, prócz spokoju, otwiera nam także wrota do prawdziwych szaleństw z frisbee!

Jeśli zaś kogoś ciekawi, jak wygląda takie badanie (mnie na przykład całkiem to interesowało), oto pełniejsza opowieść.
Dzielnie zajechałyśmy pod klinikę z lekkim zapasem czasowym. W Klinice Małych Zwierząt SGGW byłyśmy po raz pierwszy, więc musiałam poświecić chwilę na rejestrację. Szybkie ważenie ( i szok - w obroży i szelkach Fenek waży 15,9 kg, czyli prawie dwa więcej, niż przed wakacjami!) i oddanie się w ręce pani doktor, której nazwiska niestety nie zapamiętałam.
Sama procedura badania jest prosta: po kontrolnym osłuchaniu serca i krótkim wywiadzie oraz podpisaniu zgody na narkozę (przed którym następuję krótkie, ale rzeczowe wyjaśnienie możliwych skutków ubocznych) psiak dostaje zastrzyk usypiający. Pani doktor ostrzegła, że Fenka może po nim wymiotować, ale nie doszło do tego. W gabinecie sunia zachowywała się poprawnie, ale widać było stres. Po zastrzyku chciałam położyć ją na kocyku, który dostałyśmy, ale zgodziła się tylko usiąść (nie chciałam jej do niczego zmuszać, bo wolałam uszanować jej stres). Po paru minutach widać było, że leki zaczynają działać, bo Fence zaczął opadać łebek - jeszcze chwila i już leżała, po czym padła na bok. Niedoświadczonych wrażliwców postrzegam, że widok wpływu narkozy na psa nie jest przyjemny.
Całkiem już "padniętą" Fenkę przeniosłyśmy na kocu na stół, po czym dostałam informację, że teraz pies pojedzie na zdjęcia, a potem wróci do gabinetu i wtedy będę mogła z nią siedzieć, aż się wybudzi. Spodobało mi się, że pani doktor spytała, czy może wygolić Feniastej włosy na łapce, żeby wkłuć wenflon - oczywiście się zgodziłam, ale to fajny gest.
Suczysko po zastrzyku:


Suczysko już padło:


Przypadkiem widziałam Fenkę w drodze na zdjęcia. Był to kolejny nieprzyjemny widok, bo poza wenflonem w łapce miała wyciągnięty na wierzch język. Wiem, że robi się to po to, żeby się zwierzak nie zadławił, ale znowu, rozsądek sobie, a przykre wrażenie sobie. Temat języka będzie nam zresztą jeszcze towarzyszył.
Zgodnie ze słowami pani doktor, po jakimś czasie (mogło to być ze 20 minut) Fenka wróciła, wieziona na stole. Ułożyłyśmy ją na posłaniu na podłodze gabinetu, podłączono jej kroplówkę, do pyszczka przystawiono tlen i miałam czekać aż się obudzi. Widok był zarazem nieprzyjemny i zabawny - z jednej strony bezwładny pies i sporo urządzeń wokół, z drugiej ten idiotyczny język!:


Co zabawniejsze, kiedy Feniasta zaczęła się wybudzać (po niecałej godzinie odkąd mi ją oddano) podnosiła łebek, potem całkiem żwawo merdała ogonem, natomiast schowanie języka długo nie przyszło jej do głowy.
W międzyczasie pani doktor wpadała do nas co jakiś czas, żeby monitorować stan suni. Za którymś razem wypięła jej kroplówkę, podała zastrzyk (służący chyba ostatecznemu wybudzeniu) i po chwili mała była już na nogach. Dopytywałam się i podobno reakcja Fenki na narkozę była całkowicie w normie.
Co się tyczy ostatecznego wybudzenia, bardzo mi się podobało, ponieważ mimo nieco histerycznych skłonności Fenka zachowywała się bardzo spokojnie - a obawiałam się z jej strony masy gwałtownych ruchów i może przestrachu. Na początku była mocno niepewna, widać było, że słabo jej się jeszcze stoi, po pierwszym wstaniu położyła się znowu. Po drugim już tylko usiadła, po trzecim była gotowa do wyjścia. Dostałyśmy jeszcze zalecenie, żeby tego dnia Fenki nie męczyć, wychodzić tylko za potrzebą, a na kolację zamiast suchej karmy dać kurczaka z marchewką.
Cały pobyt w klinice trwał w sumie niecałe dwie godziny. Później musiałam jeszcze podjechać do fachowca-radiologa, który miał ostatecznie przyklepać fakt, że wszystkie kawałki Fenki są zdrowe. Całość zaskoczyła mnie tylko kosztem, ponieważ (zapewne z powodu faktu, że doszły zdjęcia kręgosłupa) zostawiłam w klinice 500 złotych i jeszcze trochę u fachowca.

Tyle opowieści. W nowym roku czeka nas jeszcze sterylizacja (i zapowiedziane przez moją wetkę milion związanych z nią badań) oraz echo serca, bo jak już badać, to dokładnie =). Póki co, już po kontrolnym spacerze, Fenek śpi na kanapie okryty kocykiem (zgodnie z zaleceniami), a ja cieszę się ze świetnych wyników badania.

piątek, 30 listopada 2012

Sesja fotograficzna, pies zakupowy i sława =).

Dzisiaj miałyśmy nietypowy, ale zaskakująco pozytywny dzień.

Z samego rana sesja fotograficzna na potrzeby Stowarzyszenia. Należę do osób, które nie lubią być na zdjęciach, na aparat wycelowany w moją stronę reaguję pomrukami dezaprobaty, więc perspektywa spędzenia poranka w profesjonalnym studio na sesji, która ma - o zgrozo - przynieść jakieś efekty w ogóle mnie nie cieszyła. Podobnie jak nie ucieszyła mnie Fenka, która rano i przez całą drogę była spięta, nerwowa i ogólnie wyraźnie było widać, że odczuwała dyskomfort (może z powodu paskudnej pogody, może ze zmęczenia po tygodniu). Okazało się jednak, że sesja była super za sprawą pani fotograf (tutaj bardzo, bardzo polecam atelier Klitka za Ząbkowskiej) - przemiłej, profesjonalnej i wesołej. Super też była Fenka: w ciepłym studio wyluzowała się i była bardzo chętna do zabawo-pracy przed obiektywem. Na pewno pochwalę się efektami.

W drodze powrotnej do domu zahaczyłam o sklep Horyzont na Mariensztacie, bo brakowało mi paru "większych drobiazgów", głównie dobrych butów. Już pod sklepem nastawiłam się, że zakupy mogą zakończyć się, zanim naprawdę się zaczną, bo nie było nijak miejsca na zostawienie psa. Okazało się, że obsługa nie ma nic przeciwko wpuszczeniu Fenki do środka (na co po cichu liczyłam, bo jednak czułam, że trochę mi w sklepie zejdzie). Byli przesympatyczni, a i Feniasta zachowała się jak należy, bo porzucona na siad-zostań po pewnym czasie zerwała komendę tylko po to, żeby walnąć się na ziemię i drzemać. Dobry, mądry pies! Egzamin z zakupów zdała więc śpiewająco.

Wreszcie przed chwilą spotkała mnie bardzo miła rzecz. Zamawiałam szelki "norwegi" w jednej z firm, wykonujących akcesoria na zamówienie. Tu muszę dodać, że klient ze mnie straszny, bo mam talent do tworzenia kompozycji kolorystycznych, które nijak do siebie nie pasują i każde zamówienie to długa seria maili, gdzie sprzedawcy "negocjują" ze mną szczegóły tak, żeby produkt końcowy jakoś wyglądał - i ogromnie jestem im za to wdzięczna. Tym razem przypadkiem wspomniałam, że "moja Fenka" coś. W odpowiedzi zapytano mnie "Czy Pani suczka to Fenka ze Stowarzyszenia Zwierzęta Ludziom?" i zaproponowano drobną, ale wykraczającą poza (bardzo wysoki skądinąd) standard usługę, żeby było mi się łatwiej zdecydować. Bardzo to było przyjemne - niesamowite, z jak zaskakującej strony potrafią do nas wrócić nasze drobne dobre uczynki.

sobota, 24 listopada 2012

Wredne suczysko

Nie ma psów idealnych.
Ostatnio Fenka zbliżała się do ideału w niesamowitym tempie, powodując moje liczne zachwyty. Dzisiaj jednak sprowadziła mnie na ziemię, przypominając, jak trudnym, wymagającym i przede wszystkim wielowątkowym procesem jest wychowanie psa.
Nie mam ochoty się rozpisywać, ale moja sunia potrafi momentami, niestety, być wyjątkowo "wredna". Oczywiście, nie w ludzkim znaczeniu tego słowa. Tym niemniej, Fenka jest drażliwa, łatwo się irytuje na psy (najlepszym tego przykładem jest Drakkar, którego bezceremonialnie odgania z kłapaniem zębami, kiedy za ostro się z nią bawi) oraz broni przed psami rzeczy, które uważa za swoje (czy to faktycznie swojej piłki, czy znalezionego przed chwilą w polu ziemniaka) - przez co dzisiaj praktycznie wdała się w bójkę, bo innej suce nie spodobało się, że Fenka nawarczała na nią w obronie piłki. I dwa razy niemiło obszczekała szczeniaka.
Te zachowania są dla mnie o tyle mało zrozumiałe, że z jednej strony wściekanie się na Draka albo obszczekiwanie szczeniaków wygląda jak objaw lęku, tak bronienie rzeczy to raczej skutek nadmiernej pewności siebie. Chyba. Żeby było zabawniej, zdaje mi się, że żadna z tych skrajności nie jest u niej szczególnie uzasadniona - socjalizację miała poprawną, prowadzę ją też nie najgorzej, nie bezstresowo i nie awersyjnie. Więc, podsumowując - dziwne to to. Może to też być kwestia hormonów, bo zdaje mi się, że humorki pogorszyły się panience w okolicy cieczki.
Tak czy siak, we wtorek rano będę konsultować te Fenki zachowania i moje pomysły, jak je poprawić - bo pewna jestem, że jest sposób, żeby to wszystko przepracować.

środa, 21 listopada 2012

UDP Wilanów - mały wielki sukces

Dzisiaj po raz kolejny odwiedziłyśmy z Magdą i Fenką szkołę w Wilanowie.

Tym razem wyzwanie było większe, ponieważ miałyśmy do przeprowadzenia dwoje zajęć, a więc, żeby nie przemęczyć psa, trzeba było uwijać się z materiałem i sprawnie dysponować czasem. I udało nam się to pięknie, było ogólnie super, ale chciałam przede wszystkim podkreślić jeden moment. Ilustruje go doskonale poniższe zdjęcie:


O co chodzi? O to, że zajęcia dogoterapeutyczne są często dużym obciążeniem i stresem dla psa - hałas, gwałtowne ruchy dzieci, nowe miejsca i zapachy, to wszystko może utrzymywać psa w stanie dużego pobudzenia lub  niepewności. W naszym Stowarzyszeniu staramy się maksymalnie dbać o psi komfort, stąd testy predyspozycji (żeby wykluczyć psy zbyt wrażliwe) i ciągła nauka (żeby, między innymi, oswoić psa z trudnymi sytuacjami i nauczyć go sobie z nimi radzić). Najlepsze jednak do dogoterapii są takie psy, które z sytuacją zajęć po prostu nie mają problemu - one będą pracować najchętniej i najmniej je ta praca kosztuje.
A po czym poznać, że pies nie ma z sytuacją problemu? Po mowie ciała. I właśnie na tym zdjęciu widzimy Fenkę, która (co ważne, nie zachęcana i bez polecenia!) ułożyła się w pobliżu dzieci, walnęła na bok (co jest pozycją bardzo zrelaksowaną) i momentami wręcz drzemała. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa, bo to najlepszy dowód, że dogoterapia była świetnym pomysłem i że daje dużo frajdy nam obu.

(Na marginesie dodam, że efekty na zdjęciu zastosowałam, ponieważ nie mam zgody na wykorzystanie wizerunków dzieci do celów prywatnych, a zamazywanie im buź pikselami daje efekt reportażu z poprawczaka.)

wtorek, 20 listopada 2012

Rozwiązywanie problemów, część druga: aport sportowy

To druga część historii o problemach i ich efektywnym rozwiązywaniu.


Druga problematyczną sprawą był fenkowy aport. Wiadomo, w obedience, na zawodach każdego stopnia trzeba się popisać przynoszeniem hantelka, zwanego też koziołkiem. Bardzo nie chciałam, żeby Fenka przy tej okazji wyczyniała swoje cyrki, czyli żeby choć przyszło jej do głowy, że z koziołkiem można robić rundki honorowe. Dlatego sportowego aportu uczę jej "od tyłu": najpierw trzymanie hantelka w zębach, stopniowe wydłużenie czasu trzymania, potem dostawianie się z nim do nogi, chodzenie z nim, puszczanie tylko na komendę, później przynoszenie go po odłożeniu, wreszcie i na sam koniec przyniesienie po rzuceniu - wszystko klikerowo, na małym pobudzeniu i dużym skupieniu, po to, żeby rudy łebek zakodował sobie, że hantelek to poważny przedmiot do noszenia i oddawania, a nie zabawka do ganiania.
Problem pojawił się przy wydłużaniu czasu trzymania  Nie wiem do końca czemu (zapewne dlatego, że miałam słaby timing klikania), Fenka zaczęła pluć koziołkiem po sekundzie (a wcześniej trzymała już po kilka). Niemal spanikowałam; zupełnie nie wiedziałam, co zrobić, bo próby wyklikania dłuższego trzymania kończyły się obustronną frustracją i doszło do tego, że Fena w ogóle niechętnie brała aport do pyszczka.
Wczoraj byłam nieco załamana, dzisiaj jednak postanowiłam działać. Zaryzykowałam i trochę nakręcałam Fenkę na koziołek: wzięłam najlepsze ciastka jako nagrody, trochę go poturlałam, sama wykazywałam entuzjazm. Włączyłam koziołek do nowej zabawy w "sprzątanie", czyli znoszenie różnych rzeczy do pudełka. Przypomniałam młodej komendę "podaj", czyli odkładałam koziołek i prosiłam o przyniesienie mi go do ręki (ryzyko było takie, że mogła uciec z nim na kanapę albo utrwalić sobie, że puszcza go na własne życzenie). Wszystko to w krótkich sesjach, podczas których fajnie widać było, że rośnie zainteresowanie Fenki tym przedmiotem i chęć do pracy z nim. Wreszcie ostatnia sesja wyglądała tak, że naprzemiennie kazałam Fence siadać i trzymać koziołek w pyszczku (nagradzałam po sekundzie, może dwóch, spokojnego siedzenia) oraz brać koziołek z ziemi i iść za mną, podczas gdy je się wycofywałam (i tutaj próbowałam klikać dłuższe chwile marszu bez podgryzania i plucia). Sesję przerwałam, kiedy Fenka podjęła koziołek z ziemi, podeszła do mnie i usiadła, cały czas trzymając koziołek w zębach. O to chodziło!

Z tej i poprzedniej historii mam bardzo optymistyczne wnioski.
Po pierwsze, choć to niby banalne, okazuje się, że chcieć to móc i że nie ma co płakać, że ma się problem. Okazuje się, że problemy mają to do siebie, że można je rozwiązać, jeśli tylko wykona się odpowiednie działania.
Po drugie, wszystko wskazuje na to, że podrosłam (bo jeszcze nie dorosłam całkiem) jako psi przewodnik. Już od jakiegoś czasu podobało mi się, że podchodzę do Fenki spokojniej, że przestałam się szarpać pomiędzy ekstremami "szkolenie superpozytywne czy częste stosowanie awersji", że powoli wyrabiam sobie własny styl prowadzenia psa. Teraz zaś okazuje się, że mojej wiedzy, która wciąż wydaje mi się mizerna, wystarcza na osiągnięcie sukcesów - niewielkich może, ale znaczących. Ogromnie podoba mi się ten rozwój - i to, co osiągnęłam, i to, co pozostaje do osiągnięcia.

Rozwiązywanie problemów, część pierwsza: dwa psy w domu

Dzisiaj będzie o tym, że jak coś idzie źle, to nie ma co marudzić, tylko trzeba wziąć i to naprawić (czyli wielka mądrość, która w moim życiu działa głównie w stosunku do psów, bo jakby działała ze wszystkim, to byłabym królową świata i okolic ;-)). Ostatnio udało mi się z sukcesem ruszyć dwie bolączki, czym niniejszym się pochwalę - w dwóch osobnych postach, bo temat przewodni jeden, ale historie bardzo różne.

Pierwsza związana była z dwoma psami w mieszkaniu. Otóż oba psy mają wady (bo wszystkie psy je mają), które kiepsko się łączyły. Fenka jest, szczególnie w okolicy i podczas cieczki, nerwusem i ma tendencję do bronienia swoich rzeczy oraz mnie. Drakkar zaś jest szczeniakiem i - z różnych źródeł wynika, że dość typowo - pomimo że obce psy traktuje bardzo grzecznie, czyta i wysyła CSy i tak dalej, to zupełnie bez szacunku podchodzi do suki, z którą mieszka, czyli Fenki właśnie. Skutkiem takiego połączenia były irytująco częste sytuacje, kiedy przebywanie obu psów obok siebie kończyło się ostrym warkotem Fenki, co Draka zamiast pacyfikować, nakręcało do jeszcze ostrzejszych zaczepek. Z tego wyszedł pomysł izolowania psów od siebie, ale jest to mocno niepraktyczne na dłuższą metę.
Dlatego postanowiłam coś z tym zrobić. Działałam trochę na wyczucie, trochę za radą różnych doświadczonych znajomych. Polegało to na tym, że najpierw przeprowadziłyśmy z Magdą obserwację psów, żeby upewnić się, kiedy zaczynają się problemy (właśnie stąd wyszło, że Fenka nadmiernie broni, a Drak zaczepia). Później przez dwa dni poświęcałam jedną sesję (nie wiem, coś pomiędzy pięcioma a piętnastoma minutami, pewnie ze wskazaniem na pięć) na dozorowanie puszczonych całkiem luźno w mieszkaniu psów i reagowanie, kiedy coś działo się niedobrze - co sprowadzało się do mówienia Fence, że ma nie burczeć i chwalenia jej ze nieburczenie oraz do tłumaczenia Drakowi (czasem z użyciem przymusu w postaci złapania i odsunięcia, stanowczego, ale całkowicie bezbolesnego), że ma nie obgryzać różnych części fenkowego ciała i chwalenia go za spokojne zachowanie. W sumie, może dwadzieścia minut pracy w dwa dni.
Nawet do głowy mi nie przyszło, że może to mieć skutek - za szybko i wysiłku za mało. A jednak! Już wczoraj Drakkar bezbłędnie reagował na moje "nie", kiedy zaczajał się na Fenkę: grzecznie rezygnował z podgryzania. Fenka też wyspokojniała, nie wiem, czy dlatego, że młody jej tak nie męczył, czy zaufała, że nie musi bronić, bo ja kontroluję sprawy, czy coś jeszcze innego. Dość, że wczoraj psy spokojnie zaległy obok siebie na kanapie (bardzo obok, Drak co i rusz dotykał Fenki, próbując się przytulić. Fenka przytulać się do psów nie znosi, ale wytrzymywała jego zabiegi spokojnie i tylko po minie było widać, jak ogromne czuje obrzydzenie), później każdy na swoim fotelu, a na koniec zaległy na podłodze - w jednym pokoju, dość blisko, ale doskonale się wzajemnie ignorując i śpiąc jak kamienie.
Oczywiście, jeszcze nie raz trzeba będzie powtórzyć zabieg kontrolowanego puszczania psów, żeby utrwalić im, jakie zachowanie w domu jest ok. Ale po tak szybkim postępie wieszczę im szybkie wynormalnienie. No i ten piękny wniosek, że jak się chce, to tyle można zdziałać!

sobota, 17 listopada 2012

Prysznic - zaskakujący problem

Dzisiaj, przed chwilą, wyszedł nam bardzo ciekawy problem. Jakoś tak przyszło mi do głowy, że mogłabym wykąpać Fenkę, skoro już mam fajny, nowy prysznic. Wcześniej dwa razy chyba kąpałam ja w wannie, nie bawiło jej to szczególnie, ale wydawało mi się, że socjalizację kąpielową mamy ogarniętą. Ależ się myliłam!
Okazuje się, że prysznic jest dla Fenki koszmarem -  nie przesadzam. Jeszcze wejść do samej kabiny się da, ale też bez entuzjazmu. Przy tej okazji skarmiałam ją obficie rybnymi chrupkami. Potem zdjęłam słuchawkę prysznica ze ściany i to było za dużo, Fenka jak strzała wyleciała z kabiny i skuliła się pod drzwiami łazienki. Przerzuciłam się więc na karmienie żółtym serem (rzadki smakołyk), zrezygnowałam z planów mycia i skupiłam się tylko na oswajaniu.
Mimo wszystko szło bardzo kiepsko: wrzucane do kabiny smaczki wyławiała, ze wszystkich sił starając się nie wchodzić tylnymi łapami do środka. Kiedy już wchodziła, była upiornie niepewna, nie słuchała komend, ledwo jadła, a raz uciekła niemal mnie taranując (potem dała się, Bogu dzięki zwabić znowu). Do tego było trzęsienie tylnej połowy psa i ogólne wielkie nieszczęście. Dodam, że nawet nie próbowałam polewać jej wodą, słuchawkę prysznica poruszyłam przy niej dosłownie raz.
Jestem w związku z tym w szoku. Fenka była nieźle socjalizowana i do tej pory przyzwoicie radziła sobie z nowymi sytuacjami. Wodę lubi. Na podłodze kabiny leżała antypoślizgowa mata, zresztą śliskich powierzchni mała też nigdy się nie bała. Nie mam więc pojęcia, skąd wzięły się tak mocne emocje. Wiem, że musimy tę sytuację przepracować powolutku - ale zdumiona jestem samym faktem, że zaistniała.

środa, 14 listopada 2012

Uwaga! Dobry Pies - Wilanów

Znowu zajęcie w szkole, tym razem w Wilanowie, w zerówce; tym razem z Magdą. Były to zajęcia z zakresu opieki nad psem, na które postanowiłam wziąć Fenkę zarówno dla niej, żeby się wdrażała do pracy, jak i dla dzieci, żeby ubarwić im zajęcia.
Bardzo lubię chodzić do tej szkoły, bo ma fantastyczną panią dyrektor i ogólną dobrą atmosferę. Jak zawsze jednak byłam pełna obaw - Fenka owszem, ma zdane testy, owszem, znam ją i jej ufam, na pewno nie jest ani odrobinkę niebezpieczna, ale mimo wszystko nie jest psem idealnym (i mniejsza, że nie ma ideałów). Okazało się, nie pierwszy raz, że jestem durna i człowiekiem małej wiary.
Dzieci były super: mimo, że malutkie (sześciolatki, kilkoro nawet pięcioletnich), były bardzo grzeczne i spokojne, a przy okazji bystre i sporo wiedziały.
Zajęcia poprowadziłyśmy w nieco poprawionej formie, bo chciałyśmy możliwie wykorzystać obecność psa. Polegało to głównie na tym, że Magda zachęcała dzieci do dzielenia się swoją wiedzą o psich potrzebach, po czym ja tę wiedzę podsumowywałam i pokazywałam coś z Fenką. Tak więc dzieciaki miały okazję dać Fence smakołyki (jako "śniadanie"), przynieść wodę, obejrzeć zabawę i sztuczki, poznać potrzebne do opieki akcesoria itd. Wyglądały na wielce zainteresowane i mimo że zajęcia ciut się przedłużyły, nie wykazywały znudzenia - i uważam, że to wielki sukces, bo właśnie po to chodzimy do szkół, żeby ciekawie i w sposób zapadający w pamięć przekazywać wiedzę.
Był jeszcze oczywiście drugi aspekt - zachowanie Fenki. A ta sprawdziła się fenomenalnie: skupiona kiedy trzeba, aportująca, sztuczkująca, dająca się głaskać bez problemu, a momentami spokojnie leżąca i całkiem wyluzowana. Miała też jeden słabszy moment, kiedy wystraszyła się chłopca, który niepostrzeżenie odszedł od grupy i szurał plecakiem akurat poza jej polem widzenia. I tutaj wielce zadowolona jestem ze swojej reakcji, bo zamiast ignorować psie samopoczucie w imię "wyglądania dobrze na zajęciach", zabrałam Fenkę do źródła niepokojących dźwięków, pokazałam, że chłopiec jest super i karmi smakołykami i uspokojonego zwierzaka odprowadziłam na miejsce przed dziećmi. Innymi słowy, od poniedziałku udało mi się zrobić duże postępy w sposobie traktowania mojego psa na zajęciach, co wydaje mi się sporym osiągnięciem.

Podsumowując, sukces na 99% linii. Jeszcze tylko dopracować zajęcia tak, żeby mieścić się w czasie... Ale to drobiazg, póki co mam dzisiaj ogromną satysfakcję z naszej pracy i zachowań. I to wielce przyjemne uczucie.

wtorek, 13 listopada 2012

"No wiesz co", czyli potęga klikania

Ogłaszam, że po kilku sesjach mamy prawie gotową komendę "no wiesz co", czyli "zawstydzone" kładzenie łapki na pyszczku. Robione było modelowo, najpierw dmuchanie w ryjek i klikanie drapania się (po porażce z przyklejaniem kawałka taśmy, taśma Fenkę brzydziła i blokowała jej pracę), potem jedno dmuchnięcie i Fenka samoczynnie powtarzała gest, potem podłożenie komendy (i właśnie to ostatnie musimy dopracować na blachę). Jestem przeszczęśliwa, bo to pierwsza nowa sztuczka od wakacji i pierwsza od bardzo dawna całkiem samodzielnie zrobiona.
Poza tym, pozostając w tematach klikerowych, chcę nauczyć Fenkę "sprzątania" przedmiotów do pudełka/koszyka. Na razie poświęciłam temu jedną sesję: najpierw klikałam wkładanie głowy do pudelka (pomogłam wrzuconym do środka smakołykiem), potem podnoszenie i przenoszenie zabawki, wreszcie zbliżanie się do pudełka z zabawką w ryjku i upuszczanie jej coraz bliżej. Skończyłam sesję (trwającą nie wiem, dwie minuty?), kiedy Fenka położyła skarpetkowy gryzak, który był naszym przedmiotem, na krawędzi pudełka.

Nasze ostatnie osiągnięcia klikerowe powinnam nagrać i stworzyć z nich filmik pozytywno-instruktażowy o pięknie pracy regularnej, radosnej i z klikerem.

poniedziałek, 12 listopada 2012

Uwaga! Dobry Pies - reaktywacja

Uwaga! Dobry Pies to projekt Stowarzyszenia Zwierzęta Ludziom, który zakłada prowadzenie w klasach 1-3 zajęć edukacyjnych o opiece nad psami i bezpiecznym zachowaniu przy nich. Jego celem jest profilaktyka pogryzień i ogólna edukacja w tematach psich (więcej można dowiedzieć się na stronie i na facebookowym fanpage'u, do czego zachęcam, bo to serio super inicjatywa).
Ja zajęcia UDP prowadzę od października tego roku i to już mój drugi rok w tym projekcie; obecnie mam aż dwoje zajęć w tygodniu. Fenka w zeszłym roku pojawiła się na paru zajęciach, w tym planuję częściej ją ze sobą zabierać.
I właśnie dzisiaj nastąpił jej tegoroczny debiut - z Agatą pojechałyśmy do szkoły na Czarnomorskiej na zajęcia z opieki (które są mniej obciążające dla psa, więc lepsze dla Fenki).

Przede wszystkim, zachwyciły mnie dzieci, które ewidentnie pamiętały poprzednie zajęcia i zachowywały się super. Wszystkie, nawet te mijane pod szkołą i na korytarzu, pytały, czy mogą pogłaskać psa (i uszanowały odmowę i wyjaśnienie, że pies idzie do pracy/jest zmęczony po pracy). W klasie zaś w cudowny, przeuroczy sposób zawracały sobie nawzajem uwagę: "tylko jedna osoba niech głaszcze naraz!", "nie głaszcz po głowie, ona tego nie lubi!" i coś co całkowicie mnie rozbroiło: "głaszcz delikatnie, ona jest malutka". Fantastycznie widzi się owoce swojej pracy, cudnie patrzeć na taki poziom zaangażowania i empatii wśród dzieciaków.
Z technikaliów, Fenka robi postępy. Na głaskanie godzi się bez problemu, reaguje dużo spokojniej, wybiera raczej wysyłanie sygnałów uspokajających, niż odsuwanie się. Poza tym potrafi, choć wciąż rozpiera ją chęć do działania, położyć się i leżeć i już nie wali mnie przy tym co chwilę łapą, żeby przypomnieć, że jest i że chce pracować. Pies więc spisał się na medal.
Ja nieźle, ale znacznie gorzej. Ponosi mnie chęć prowadzenia zajęć (choć po to jesteśmy na nich parami, żeby jedna osoba gadała, a druga zajmowała się psem i tylko wtrącała swoje), za bardzo chcę w nich uczestniczyć, za mało zajmuję się psem. Nie w stopniu skandalicznym, ale trochę tak. Powinnam więc popracować tym razem nad swoim skupieniem, nad zajmowaniem się swoim, bądź co bądź, partnerem zawodowym =). Podobnie, po zajęciach nie powinnam nigdzie się spieszyć, tylko skupić na Fence, na nas.
Ogólnie jednak daję nam wielkiego plusa. I cieszę się bardzo, że możemy uczestniczyć w projekcie jako duet.

niedziela, 11 listopada 2012

Nauka to proces ciągły

Tak już mam, że lubię sobie poczytać. I posłuchać. I ogólnie, podowiadywać się rzeczy. Dlatego maniakalnie niemal szukam blogów, przeglądam fora, bobruję na stronach - wszystko po to, żeby liznąć jeszcze trochę psich opowieści, ciut historii, garść porad. Zdarza mi się też, zupełnie bez sensu, bo jest Fenka i ona jest Jedyna, czytać o innych rasach, ich cechach i trikach związanych z wychowaniem.
Zabawne jest to, że czasem zdarza mi się podczas takiej lektury pomyśleć po coś po linii "jejku, gdybym wiedziała wcześniej, totalnie bym tak robiła!". A potem pukam się w czoło (dużo tego pukania w czoło u mnie ostatnio), że fakt, że czegoś jeszcze nie zrobiłam, nie robiłam, nie znaczy, że już tego nie zrobię.

I to jest właśnie niesamowite i absolutnie mnie zachwyca: że życie z psem to, banalnie ujmując, nieustanna przygoda, okazja do ciągłej nauki, do rozwoju, do poprawiania błędów, niwelowania niedoróbek, spokojnego dążenia do małego, sześcionogo-łapego ideału. Fantastyczna sprawa.

sobota, 10 listopada 2012

Praca popłaca

No i miałam rację. Nadrabiam brak długich spacerów sesjami treningowymi z klikerem. Nie jest to żadne szaleństwo - ot, jedna poważniejsza albo dwie krótsze sesje dziennie. Ale jest codzienna wspólna treningo-zabawa, nareszcie, bo długo udawało mi się zaniedbać systematyczność.
I powiem Wam, że mnóstwo razy czytałam, jak bardzo wspólna nauka i praca wzmacnia więź człowieka z psem, ile daje radości, jak szybko można zobaczyć postępy. Ba, sama wielokrotnie tego doświadczałam, bo  robimy z Fenką całkiem sporo. Jednak do tej pory, jak wspomniałam, miałam problemy z pracą systematyczną, codzienną, z wygospodarowaniem tych parunastu-parudziesięciu minut. Zupełnie idiotycznie.
Teraz, kiedy w końcu, od paru dni zaledwie, udaje nam się codziennie popracować, rezultaty przeszły wszelkie moje oczekiwania. Fenka robi błyskawiczne postępy, już prawie (po pierwszych porażkach, kiedy stosowałam złą metodę) opanowała "zawstydzone" kładzenie łapki na pyszczku (po trzech dniach!) i zauważalnie poprawiło jej się kombinowanie przy kształtowaniu. Inną cudowną sprawą jest to, że miałam okazję obejrzeć nasze chodzenie przy nodze odbite w drzwiach balkonowych i nie mogłam uwierzyć, jak znakomicie ono wygląda. 
Innymi słowy, wszystko, co można przeczytać o zaletach pracy z psem, jest prawdą. Naprawdę daje to mnóstwo przyjemności, naprawdę ogromnie poprawia dogadywanie się z psem, poza tym efekty widać niemal z dnia na dzień. Co więcej - to uzależnia i już ledwo wyobrażam sobie dzień bez takiej zabawy; szczególnie, że nie ma argumentów przeciw: czas znajdzie się zawsze, a zmęczenie znika, kiedy można pobawić się w tak fajny sposób.
Wszystkim więc polecam - kliker w dłoń, nagrody pod rękę, bierzemy psy i do zabawy!

czwartek, 8 listopada 2012

O chorowaniu, odpowiedzialności i innych trudnościach

Trzeba na wstępie przyznać, że bywam durna, a ostatnio dałam tego niezły popis. Otóż od jakiegoś czasu nie czułam się idealnie. Nic wielkiego, ot, typowe, jesienne objawy, a to kaszel, a to chrypa, a to katar, a to ogólne gorsze samopoczucie. Oczywiście nie przeszkadzało mi to chodzić do pracy, no bo jakże by! Z psem owszem, chodzić nieco przeszkadzało, ale nie tak, żeby rezygnować z treningów posłuszeństwa czy z długich spacerów weekendowych. Owszem, Fenka może miała mniej idealne poniedziałki i środy, ale w pozostałe dni nadrabiałyśmy.
Na konsekwencje długo czekać nie musiałam - wyszło w końcu, ze z lekkomyślności wyhodowałam sobie choróbsko, z którym powinnam leżeć w domu przez tydzień. No i tutaj zrobił się mały dramat. Pół biedy praca, do której nie pójdę, ale tydzień to dwa przegapione treningi obi, to brak piątkowego spaceru z Drakkarem, to zmarnowany weekend! Od razu poczułam się jak brzydki, zły, nie dbający właściciel i od razu zaczęłam kombinować, jak tu i kiedy wyjść i jednak dać suni polatać.

A potem puknęłam się w czoło - tak solidnie. Bo doszłam do wniosku, niby prostego bardzo, a szło mi to tak ciężko, jakbym co najmniej wynajdowała koło.
Po pierwsze, Fenka to nie husky czy wilczak. Nie potrzebuje biegać na długie dystanse, nie jest bez tego nieszczęśliwa.
Po drugie, przeglądając tollerowe forum, dochodzę do wniosku, że nawet jak na tollera jest dość spokojna - w takim sensie, że owszem, uwielbia ruch, nakręca ją (czasem za) bardzo, ale bez niego nie chodzi po ścianach, nie zjada mebli i ogólnie, radzi sobie.
Po trzecie, są inne sposoby zapewnienia psu rozrywki, niż tylko bieganie. Nie raz czytałam, ba! sama nawet głosiłam pogląd, że bieganie bieganiem, ale bardzo ważne jest wymęczenie psa psychicznie.
Z tych przesłanek udało mi się wyciągnąć wniosek, że nie mam co robić z siebie idiotki. Nie ma sensu, żebym, czując się dość podle, zasuwała z psem na treningi czy długie spacery. Wystarczy, że poświęcę Fence parę minut parę razy dziennie na pracę z klikerem. Owszem, może na dłuższą metę tak traktowany pies nie byłby zachwycony, bo jednak ruch też jest fajny; poza tym zamiana wybiegiwania na sesje szkoleniowe grozi przybraniem na wadze, ale my nie mówimy o dłuższej mecie, a o paru dniach. Podczas tych sesji możemy szlifować elementy posłuszeństwa (zmiany pozycji, idealne chodzenie przy nodze na krótkich dystansach, dostawianie się do nogi, trzymanie aportu - to bardzo dużo!) i pobawić się sztuczkami. Szczególnie, że bardzo sztuczkowa Fenka wcale nie jest idealnie rozklikana, kształtowanie wciąż kuleje, wiec mamy co robić.
Zdrowo dla mnie, ciekawie dla psa, zabawnie dla nas obu. Wystarczyło pomyśleć.

środa, 7 listopada 2012

Fish4Dogs

Wzięło mnie na posłuszeństwo sportowe, z Fenkiem rzecz jasna. A że zazwyczaj jak mnie coś bierze, to bierze całkiem i bardzo, to oprócz możliwie regularnych i intensywnych treningów, postanowiłam pracować na bieżąco - zresztą nie ma w sumie innego sposobu na jakiś sukces. A obi ma tę zaletę, że do samodzielnych treningów potrzebne jest niewiele sprzętu. Koziołek do aportowania kupiłam już jakiś czas temu, przyszła pora na kwadrat. Zdaję sobie sprawę, że kupienie własnego to trochę szaleństwo, ale wierzę, że się przyda.
Podobnie jak koziołek, kwadrat także kupowałam w sklepie P1es. Ma on taką fajną cechę, że zajmuje się dystrybucją sprzętu do obi, szelek Julius oraz karm i smakołyków Fish4Dogs. Te drugie mnie nie interesują, ale kwadrat jest stanowczo w pierwszej kategorii, a trzecie - intrygują. Dlatego właśnie wraz zakupem głównym (piękny jest, czerwony, o taki!) zamówiłam też opakowanie smakołyków, sześciopak musu z łososia (zdjęcie tollera na opakowaniu było dodatkową zachęta) i kilka paczuszek darmowych próbek.
Przesyłka doszła dzisiaj. Kwadrat zachwycił mnie, natomiast Fenka oszalała na punkcie Fish4Dogów. Za smakołyki-gwiazdki zaczęła pięknie kombinować kształtowanie, zaś zachęcona łososiowym musem w dosłownie dwie minuty opanowała otwieranie klatki od zewnątrz. Kong z musem pozostałym po szkoleniu został wylizany do czysta, podobnie jak moje palce i każdy skrawek podłogi, gdzie coś mogło upaść.
Wniosek z tego taki, że wprawdzie Fish4Dog, mimo sympatycznego składu, nie będzie Fenki główną karmą, bo śmierdzi rybą pod niebiosa, ale za to smakołyki tej firmy niewątpliwie będą u nas często używane - kto wie, może pomogą w osiągnięciu wielkich sukcesów posłuszeństwowo-sztuczkowych? =)

piątek, 2 listopada 2012

Karma nr 4

Kolejne psie zakupy za mną i podjęłam decyzję o zmianie karmy.
Do tej pory Fenka jadła szczeniakowy Fitmin, potem szczeniakowy Orijen i Magnussona (szczenięcego i dorosłego), tę ostatnią przez prawie pół roku.
Magnusson sprawdził się doskonale. Jest ewidentnie smaczny, bo znika z miski w niezłym - jak na Fenkę - tempie, nie śmierdzi, nie brudzi (rzadkość wśród karm), ma fajny, krótki skład, dobrą zawartość składników odżywczych (24% białka do 12% tłuszczu), przystępną cenę - same zalety. Fenka na nim jest zdrowa, nie ma problemów z brzuszkiem, ma ładną sierść.
Mimo to zdecydowałam się na zmianę. Wynika to z faktu, że uważam, że pies, który żywiony jest karmą pełnoporcjową potrzebuje od czasu do czasu odmiany, po pierwsze, żeby się nie znudzić, po drugie dlatego, że nie wierzę w istnienie karmy idealnej, a dzięki zmianom można uzupełnić nowym pokarmem ewentualne niedobory poprzedniego.
Po długim zastanowieniu, mój wybór padł na Taste of the Wild w wersji Pacific Stream, czyli z łososiem. Ciekawostką w tej linii karm jest fakt, że skład dość radykalnie zmienia się w zależności od wybranego smaku: dwa cechują się wysoką (>30%) zawartością białka, dwa inne już przeciętną, rzędu 25%. Ponieważ nadmiar białka w karmie może mieć negatywny wpływ na psie nerki, postawiłam na "normalniebiałkową" wersję. Prócz tego zawiera ona 15% tłuszczu, więcej niż Magnusson, ale sądzę, że to dobre rozwiązanie na zimę. Drugą interesującą cechą tej karmy jest brak składników zbożowych: jej podstawą jest mięso (w tym wypadku łosoś) oraz ziemniaki.
Nowa karma powinna dotrzeć w ciągu tygodnia. Wrażeniami po pierwszym worku podzielę się na pewno.

Co ciekawe, ani w Animaliach, ani w Zooplusie nie sprzedają najprostszej, nieozdobnej, jednokolorowej, niekoniecznie przepinanej smyczy taśmowej. Nie przypuszczałam, że to takie niezwykłe wymaganie z mojej strony - a potrzebuję jej, bo mam dwie smycze z obrożami w komplecie (Rogza i tollerową), obie dość charakterystyczne wzorem i kolorytem, ale Fenka obecnie chodzi głównie w szelkach, na prostej, czarnej smyczy, która powoli zaczyna przejawiać ślady poważnego zużycia. Cóż, pozostają sklepy stacjonarne, ale zdziwiłam się i tak.

Z zupełnie innej beczki, zrobiłam porządki w "psiej szafce". Część zniszczonych rzeczy wyrzuciłam, parę zabawek i akcesoriów poszło do torby "dla biednych piesków". Zdecydowałam się też na czyszczenie wielu pozostałych gadżetów, co zaowocowało ciekawym widokiem na łazienkowym kaloryferze:


Swoją drogą i wbrew zdjęciu, Fenka wciąż nie ma dwóch porządnych, identycznych piłek na sznurku, bo widoczne na zdjęciu żółta i niebieska są ciężkie (toną w wodzie) i mają głupi, ostry, plastikowy sznur, a czerwona bezpowrotnie straciła swoją parę w morzu. Dokupienie drugiej czerwonej okazało się zaś niemożliwe, bo obecnie sprzedawana jest tylko mniejsza wersja; dwie takie mniejsze piłki spłynęły z prądem rzeki Świder. Planuję zakup dwóch miękkich piłek na sznurku produkcji Niny Bekasiewicz (takie cuda w DogCampusie sprzedają!), bo raz, że fajne są, dwa, że firma solidna =).

piątek, 26 października 2012

Obedience odkopane

W ramach uzupełniania zaległości na blogu, post o kolejnej ważnej rzeczy.

We wtorek 23 października, po prawie czteromiesięcznej przerwie, wróciłyśmy na plac Dog Campusu, żeby pod czujnym okiem Asi Janiec szlifować posłuszeństwo sportowe.
Powodów tej decyzji jest kilka. Po pierwsze, sukces na przynajmniej jednych zawodach obedience jest jednym z warunków, by pies mógł przystąpić do egzaminu na psa terapeutę w Stowarzyszeniu Zwierzęta Ludziom. Wprawdzie do tego jeszcze daleka droga, ale kiedyś trzeba zacząć, a im wcześniej, tym lepiej. Po drugie, ciągną mnie różne formy zorganizowanej aktywności z psem, wszelkie psie sporty. Frisbee nie ruszymy na poważnie, póki nie zbadam Fenki pod kątem dysplazji; agility niestety musiałyśmy zawiesić z mojego powodu, a posłuszeństwo sportowe jest trzecią, łatwo dostępną opcją (zresztą dog diving to jednak głównie zabawa, flyball przeraża mnie poziomem pobudzenia psa, dogtrekking to rozrywka tylko od czasu do czasu itd). Po trzecie wreszcie, obi ma to do siebie, że psa nadmiernie nie pobudza (a dla Fenki do idealne), uczy precyzji i skupienia (i psa, i człowieka) i, podobnie jak wszystkie sporty, wzmacnia więź psio-ludzką, pomaga się dogadać i zostawia wiele dobrych nawyków u obu stron. I daje się łatwo ćwiczyć wszędzie, bo nie wymaga prawie żadnego sprzętu ;-).
(Z wad, obi jest chyba najmniej widowiskowym z psich sportów w oczach laików - bo co to za frajda, patrzeć, jak pies chodzi przy nodze, siada czy aportuje, to się wydaje takie proste, oczywiste i niemal niewymagające pracy. Dobrze, że pracuję z psem dla siebie i dla niej, nie dla fejmu i pisków fanów, bo musiałabym wybrać inną drogę =).)

Jak było? Nieźle. Fenka z wprawdzie ma cieczkę, więc zrobiła się lękliwa i łatwo się irytuje, ale z drugiej strony widać sporą poprawę, jeśli chodzi o skupienie i chęć do pracy w takiej formie, jaką ja sugeruję. Bardzo ładnie pamięta wszystko, co robiłyśmy: szybko zmienia pozycje, ładnie siada przy nodze, nauczyła się idealnie wpatrywać w moją twarz. Rozwiązał się problem z zostawaniem z tyłu przy chodzeniu przy nodze - zamiast tego pojawił się nowy, tym razem z wyprzedzaniem, ale i to się rozwiąże.
W ramach pracy domowej, mam uczyć Fenkę trzymać w zębach koziołek do aportu (uczymy aportowania "od tyłu", żeby nie uznała, że koziołek to kolejna zabawka do mamlania i noszenia w galopie, tylko pracowała na nim w pełnym skupieniu) i pięknego chodzenia przy nodze na małych odcinkach.

Umówiłyśmy się na treningi dwa razy w tygodniu (rano, co - mam nadzieję - osłodzi Fence czekanie na mój powrót z pracy). Mam zamiar ostro wziąć się do pracy i już na wiosnę coś fajnego pokazać.

czwartek, 25 października 2012

Dogoterapia odkopana

Biję się niniejszym w piersi, jestem niesystematycznym leniem. Nawarstwiło się przez to tematów do poruszenia, z czego najważniejsze są dwa, a pierwszemu z nich poświęcę niniejszy post.

Początek nowego roku szkolnego oznacza powrót do szkół - rzecz to znana. Oznacza to również, że rusza wszelka aktywność dogoterapeutyczna, zarówno w szkołach, jak i rożnych placówkach terapeutycznych i opiekuńczych. Z tego względu nie dość, że wróciłam z Fenką na szkolenie stowarzyszeniowe, to jeszcze udało nam się już dwa razy być na zajęciach.

Pierwszy miał miejsce 6 października i był to spory pokaz w Piastowie, gdzie byłyśmy "skrzydłowymi" Agaty i Gii przy wsparciu Weroniki. Warunki były specyficzne, około 30 osób, większość dorosła lub nastoletnia, z przeróżnymi zaburzeniami, a oprócz nich na sali znajdowali się liczni opiekunowie.
Spotkanie prawie improwizowałyśmy: znalazło się miejsce na przywitanie z dawaniem smakołyków i głaskaniem, pokazy sztuczek, bieganie przez tunel z nóg, przechodzenie pod stojącym na czworaka człowiekiem, karmienie psiaków smakołykami wrzucanymi do miski i pożegnanie z przybijaniem piątki.
I powiem Wam, Fenka sprawdziła się fantastycznie i nie jest jedynie moja obserwacja, ale również komentarze Agaty i Weroniki. Była cudownie skupiona, co jest najważniejsze, a dla niej dość trudne. Była super grzeczna, choć to zdarza się dość często  Była bardzo, bardzo odważna (raz nieco wystraszył ją nadjeżdżający wózek, ale zareagowała niemal niezauważalnym niepokojem). I wcale nie potrzebowała motywacji w postaci prowadzenia za smakołykami - owszem, nagradzałam ją często, ale pracowała jakby sama z siebie. Cudo!
Poza tym teraz, kiedy Fenka dorosła, bardzo dobrze dogaduje się z Gią, a po pokazie biegały razem po parku. To bardzo ważna wiadomość, bo psy często muszą działać w zespołach i warto wiedzieć, które się lubią, a które mniej.

Drugie zajęcia odbyły się 11 października w szkole w Przedwiośniu, gdzie byłyśmy z Magdą i Demi. Tutaj wszystko było o tyle prostsze, że znane - określona wcześniej grupa starszych dzieci z zespołem Downa, autyzmem, MPD i możliwe, że czymś jeszcze, czego nie wychwyciłam. Zajęcia miały uporządkowaną formę lekcji, prowadzonej przez Magdę - Fenka i ja miałyśmy zadanie pomocnicze.
Tutaj też Fena sprawdziła się bardzo fajnie, zachowując się równie dobrze, co w Piastowie. Co więcej  zaskoczyła mnie ogromnie, kiedy Magda zarządziła ćwiczenie z rzucaniem zabawek, a psy miały je przynosić. Była prawie pewna, że Fenka zabawki nie odda, bo wciąż ma z tym kłopoty - a jednak, okazuje się, że praca nad komendą "podaj" się opłaciła, bo po chwili wahania Fenka grzecznie odniosła mi zabawkę do ręki i powtarzała to zachowanie za każdym razem. Myślałam, że zakwitnę ze szczęścia.
Co więcej, praca z Demi też nie sprawia kłopotów, mamy więc już dwa psy, z którymi spokojnie możemy współpracować.

Obecnie Fenka jest na dogoterapeutycznym "urlopie", bo ma cieczkę, a cieczkująca suka nie ma wstępu ani na zajęcia, ani na plac treningowy. Czekam jednak na powrót do zajęć (który ma szansę nastąpić w wielkim stylu, bo pewnie będziemy prowadzić zajęcia z bezpieczeństwa w projekcie Uwaga! Dobry Pies), a tymczasem szlifujemy obedience - o czym w następnym wpisie.

środa, 10 października 2012

Komendy - kolejne porządki

Kiedyś pisałam już podobnego posta, można go znaleźć tutaj. Od tamtego czasu minął jednak prawie rok; Stowarzyszenie wprowadziło nowy system szkoleń, zaczęłyśmy pracę w zakresie obedience, dlatego też postanowiłam odgruzować psie umiejętności. Bardziej dla siebie, ale zapraszam do lektury. (Listę mocno opieram na tamtej, przyznaję się do kopiuj-wklejania, przykro mi, jeśli komuś uprzykrzy to lekturę.)

Komendy stare jak świat:
Fenka: zwrócenie uwagi.
Chodź tu: luźne przywołanie. Ostatnio bywa, że kuleje, co potrafi nieźle mnie zaskoczyć.
Do mnie: podejście i siad przede mną. Dawno nie ćwiczyłyśmy.
Leżeć: luźne warowanie, często powoli i krzywo. Tak ma być.
Siad
Blisko: luźna wersja obediencowego "równaj" - pies idzie przy lewej nodze na luźnej smyczy
Nie: przerwanie zachowania.
Zejdź: precz z łóżka i innych mebli.
Zostaw: "nie bierz tego do pyszczka"
Siusiu: komenda na załatwianie wszystkich potrzeb.
Na miejsce: czyli do klatki.
Idziemy: informacja, że ja idę i pies też ma iść, bo się zgubi albo pociągnę smyczą.

Nowe komendy różne:
Połóż się: najluźniejsza komenda na leżenie. Nieważne tempo i dokładna pozycja, ważne, żeby pies padł i się relaksował.
Na górę: w górę po schodach lub pochyłości
Na dół: analogicznie
Prawo: idziemy w prawo (przydatne w naszym pseudodogtrekkingu i na spacerach, gdy dochodzi się do rozstajów)
Lewo: analogicznie
Naprzód: poganianie, gdy pies jest do mnie przypięty pasem biodrowym
Burek: nasza wersja "cicho", czyli przestań szczekać. Niewielkie sukcesy.
Puść: oddawanie piłek i innych zabawek

Agility:
Tunel: wiadomo
Go: zwolnienie na starcie
In oraz Out: podejścia do hopki od odpowiedniej strony
Tam tam: skręt po hopce
Hop: po prostu hopka
Hooooooop: skok w dal
Koło: wiadomo
Pozycja: zajęcie pozycji między moimi nogami i siad

Obedience:
Noga: dostawienie do lewej nogi i patrzenie mi na twarz
Równaj: marsz przy lewej nodze z patrzeniem na twarz. Wymaga jeszcze masy pracy.
Sit: siad, ale dynamiczny.
Pac: waruj, szybkie i proste.
Zostań: wiadomo. Tutaj mamy spore sukcesy, w różnych warunkach się to udaje - i niezłe porażki, kiedy Fena zrywa zostawanie bez widocznego powodu.
Stop: stanie z marszu. Ledwo zaczęte.
?: stój z siadu i leżenia. Coś zaczęłyśmy, ale nawet komendy nie pamiętam, bo chyba (?) miało to nie być zwykłe "stój".

Sztuczki stare:
Beczka: turlanie się przez prawy bark (tylko tak wychodzi).
Kółko: obrót o 360 stopni w dowolną stronę.
Przybij: przybijanie piątki.
Godzilla: chodzenie na tylnych łapach.
Ukłon: przypadanie na przednie łapki.
Kop: kopanie. Rzadko używane.
Szukaj: mało pracujemy węchowo, ale czasem proszę Fenkę o znalezienie czegoś ta komendą.

Sztuczki nowe:
Wsteczny: sztuczka stara, ale wcześniej niewymieniona. Chodzenie do tyłu. Często z efektownym wejściem zadnimi łapami na coś.
Nos: dotykanie nosem wskazanego przedmiotu.
A ku ku! vel Rzygaj: oparcie się przednimi łapkami na moim ramieniu i schowanie między nie łebka.
Papa: machanie łapką w powietrzu. Dopiero dopracowujemy, ale idzie nieźle.
Pif paf: czyli "zdechł pies". Na tę komendę i ruch ręką udającą pistolet Fenka efektownie wali się na bok lub plecy i prostuje przednie łapy. Szlifujemy czas zostawania w tej pozycji, bo lubi się zrywać zaraz po "ustrzeleniu".
Podaj: domowy aport, przynoszenie przedmiotów do mojej ręki. Udaje się zaskakująco nieźle. Na razie ćwiczone na piórniku, paczce chusteczek i opakowaniu od aparatu.
Pod: przebieganie pode mną, kiedy jestem na czworakach. Powolutku się robi.
Nad: skakanie nad leżącą mną. Nader często z odbiciem od brzucha, które docelowo chcę (bardzo!) wyeliminować.
Czekaj/weź: chodzi o superefektowną sztuczkę, kiedy kładę Fence na nosie smakołyk, każę jej czekać, po czym na moje "weź" ona podbija smaka w powietrze i łapie w pyszczek. Czekanie wychodzi dość super, kombinacja podbicie-łapanie bardzo różnie, ale zabawa jest przednia.
Obejdź: kiedyś znaczyło obejście mnie z prawej i siad przy lewej nodze, ale obie zapomniałyśmy te komendę. Obecnie jest zawołaniem przy zabawie frisbee, że trzeba mnie obiec i lecieć do przodu.
Zdejmij: ściąganie skarpetki. Do doszlifowania, ale fajne.

Niewiele zmieniło się w kwestii słów codziennych, które ą informacją dla psa, nie komendą. Zostało nam "wsiadamy" i "wysiadamy", "wszystko jest ok" i "widzę" to reakcje na różne stresogenne sytuacje "obiad" jako hasło na pełną miskę, "masz" jako zaznaczenie, że czymś psa karmię. Doszło "kubeł" jako informacja, że zakładamy kaganiec, "łapka" kiedy trzeba podnieść łapkę do wycierania albo wyplątać ją ze smyczy, "ręcznik" kiedy zbliża się wycieranie.
Fenka też kojarzy coraz więcej słów, wie, co to "piłka", "skarpetka" i "zabawka".

No, to mamy podsumowanie. Teraz pora brać się za szlifowanie dotychczas poznanych sztuczek i uczenie się nowych. Oraz poważnie, poważnie za obi, bo agility chwilowo i z bólem wieszamy na kołku.

poniedziałek, 1 października 2012

Świder

Wreszcie! Po wielokrotnym obiecywaniu sobie, z którego nic nie wynikało, wreszcie pojechałam z Fenką nad Świder. Pogoda dziś nie rozpieszcza, więc spacer nie był najdłuższy, ale wystarczyło, żeby rozeznać się w terenie. No i cóż, krótka piłka - trzeba tam będzie wrócić. Świder jest zabawnie płytki, przynajmniej tam, gdzie trafiłyśmy, ale faktycznie bardzo czysty i ładny, więc wycieczka liczy się bardzo na plus, pomimo faktu, że Fenka była uprzejma spuścić z prądem rzeki obie piłki na sznurku.
Mam dwa zdjęcia, choć nieco beznadziejne, bo robione cegłą.



niedziela, 30 września 2012

Zapalenie ślinianki - uwaga, patyki!

Wreszcie mogę o tym napisać, bo w piątek byłyśmy u naszej weterynarz na kontroli (i przypomnieniu szczepień na nosówkę, parwo itd.) i wiemy, że już jest ok.

W ten sposób zakończyła się chorobowa odyseja, trwająca od momentu, kiedy na obozie dogoterapeutycznym (czyli na początku sierpnia!) Agata wyczuła na fenkowej szyi gulę. Nasz stowarzyszeniowy weterynarz stwierdził, że bez specjalistycznego sprzętu niewiele powie, ale uznał, że to najpewniej stan zapalny ślinianki lub podobna infekcja i zaordynował słaby antybiotyk i wyprawę do weterynarza po powrocie. Tak zrobiłam i w Warszawie Fenka dostała kolejny, mocniejszy antybiotyk i środki przeciwzapalne, z diagnozą, że to pewnie ślinianka, a jeśli nie przejdzie, to będziemy się martwić. Przeszło i pod koniec sierpnia pojechałyśmy na obóz agility do Mikoszewa.
Niestety, w połowie obozu gula pojawiła się znowu. Co więcej, już po powrocie do Warszawy zaczął się z niej sączyć jakiś płyn, pojawiły się strupy, ogólnie nieciekawie. Jedyny plus był taki, że Fenka jakby w ogóle nic sobie z tego nie robiła, nie gorączkowała, nie drapała się i nie zachowywała jak chory pies. Mimo to oczywiście trzeba było działać.
Kolejna wizyta u weterynarza nie dała jednoznacznej odpowiedzi - wprawdzie stan zapalny ślinianki był pewny, ale istniały wątpliwości, czy dalsze leczenie będzie farmakologiczne, czy operacyjne. Miałam wrócić następnego dnia. Tutaj jednak postanowiłam się zbuntować i pojechałam do Falenicy na konsultację do weterynarz, która jest mądra i fajna. I zaimponowała mi dość poważnie, bo odesłała mnie na USG do określonego specjalisty, odmawiając jakiejkolwiek diagnozy bez danych.
Na USG jechałyśmy do kliniki na Umińskiego. Poszło szybko, sprawnie i bardzo fachowo: gula na szyi okazała się być stanem zapalnym. Co więcej, znalazły się w niej malutkie ciała obce, które najpewniej były okruchami patyków. I tutaj uwaga: sama nie wierzyłam, że zabawa patykami może psu zaszkodzić. Sama uważałam, że znam masę psów, które bawiły się patykami i żyły. Okazuje się jednak, że rację mają ci, którzy patyczkowanie odradzają. I Wam też odradzam!
Dalej było z górki: dwa tygodnie antybiotyku i płukanie ranek (i wnętrza guli, fuu!) rivanolem. Co dodatkowo wiązało się goleniem okolic ranek, w czym dzielnie asystowała mi Magda. Kuracja okazała się skuteczna, gula znikła, okruchy - mamy nadzieję - zostały wypłukane, ranki się zagoiły, Fenka jest w 100% zdrowa i można ją było zaszczepić.
A wniosek taki, że patyki omijamy szerokim łukiem. I mamy nadzieję na brak nawrotu.

sobota, 29 września 2012

Świecąca zawieszka Trixie

Co nagle, to po diable, a zakupy impulsywne się nie sprawdzają. Tak można podsumować ostatni gadżet, który kupiłam Fence.
Dłuższa wersja historii jest taka, że remont mieszkania się przedłuża, więc wciąż mieszkamy w Falenicy. A tutaj jest tak, że pod domem stoi wprawdzie latarnia i kawałek dalej druga, ale jeśli chce się iść z psem na spacer później, niż o 18 i dalej, niż jakieś 100 metrów, wchodzi się w ciemny las. Taki wiecie, serio serio ciemny. Ja za ciemnością nie przepadam, natomiast Fence nie przeszkadza ona wcale i w ten sposób psiak nie raz fundował mi dyskomfort znikania bez śladu - mniejsza, że na chwilkę, stresuje mnie to i tak.
Dlatego w piątek, gdy okazało się, że jeszcze falenickich lasów nie opuszczamy, podjęłam decyzję o zakupie światełka dla psa. I, żeby załatwić sprawę od razu, w najbliższym sklepiku kupiłam jedyną dostępną świecącą zawieszkę - czerwoną łapkę firmy Trixie. Wygląda tak:

kosztowała 20 złotych i w zestawie miała dwie płaskie bateryjki.

Po pierwszym dniu użytkowania mówię krótko - odradzam. Z wielu powodów.
Pierwszy jest taki, że celem włożenia baterii, trzeba rozkręcić cała zawieszkę. W środku pół biedy, że nie było oznaczenia, w którą stronę baterie się wkłada (drobiażdżek, ale irytujący), to jeden z kabelków był nieprzymocowany i trzeba było się nakombinować, żeby wszystko zadziałało.
Po skręceniu okazuje się, że plastik, z którego zrobiono zawieszkę, jest tak marnej jakości, że gwinty w dziurkach, w które wchodzą śrubki natychmiast się wycierają (a rozkręcałam i skręcałam naprawdę delikatnie!) i całość nie łączy się już na sztywno, tylko ma luzy. Dzięki temu zaraz po testowym przypięciu do fenkowych szelek karabińczyk odczepił się od reszty i zawieszka wylądowała w trawie.
Drugie lądowanie zaliczyła, kiedy próbowałam umocować ją do szelek znajdującym się z tyłu klipsem - trzy kroki i spadła. Dopiero po kombinowaniu ze ściskaniem i dopasowywaniem dała się założyć na dłużej.
Tutaj dodam, że zawieszka na obroży nie sprawdziła się wcale, bo na plecach Fenkę bardzo irytowała, a na klacie ginęła w futrze. Dopiero przypięcie do szelek jakoś pozwoliło jej spełniać swoje zadanie.
Z plusów - światełko działa, owszem, świeci, daje się włączyć i wyłączyć, choć nieco opornie.
I wyłącznie z tego powodu (oraz panujących w lesie iście egipskich ciemności) ów gadżecik nie wylądował jeszcze w koszu. Natomiast zaręczam, że po powrocie na Mokotów - o ile do niego dotrwa - wyląduje na dnie szuflady, a na przyszłość rozejrzę się za lepszym rozwiązaniem. Macie jakieś sugestie?

niedziela, 23 września 2012

Frisbee

Wpadłam dzisiaj na chwilę do domu po różne drobiazgi i przy okazji złapałam nasze 4 frisbee - trzy Dog Chow'owe i jedno Dog Active.
Z frisbee ja nie mam żadnego doświadczenia, poza intensywnym kibicowaniem na zawodach DCDC w zeszłym roku i nieco mniej intensywnym w tym. Fenka widziała frisbee kilka razy, z czego najpoważniej na obozie agility, kiedy to w przerwie między treningami pobawiła się z nią Zosia Skipperowa. Wtedy też ja miałam okazję pozachwycać się stopniem wkręcenia mojego psa w tę zabawę i tym, jak szybko się uczy, a także podpatrzeć podstawy podstaw zachowania rzucającego.
Uzbrojona w mizerną wiedzę i 4 dekielki poszłam z Fenką na łączkę pod domem rodziców. I powiem Wam, zabawa jest niesamowita. Fenka na dyski reaguje szałem radości, chociaż namówiona potrafi się skupić i usłyszeć, o co proszę. Obiegania człowieka przed rzutem nauczyła się natychmiast. Uciekanie i rundki honorowe z dyskiem w zębach praktycznie nie wchodzą w grę. Łapanie dysków w powietrzu udaje się wprawdzie rzadko, ale widać, że Fenka próbuje. W sumie, jest masa radości, dziki entuzjazm, dawanie z siebie 100% i koniec końców pies, który po krótkiej zabawie wraca do domu i pada spać.

Na zawody raczej nie pojedziemy, ale wygląda na to, że znalazłyśmy sobie naprawdę fajną, nową zabawę.

sobota, 22 września 2012

Prosto, a fajnie

Piszę dzisiaj, ale wpis dotyczy piątku - był to bowiem niby zwyczajny dzień, ale tak przyjemny, że wart opisania.

Piątki mam wolne od pracy, więc uznałam, że sporą część dnia trzeba i chcę poświęcić Fence, bo w tym tygodniu miałam dla niej mniej czasu, niż bym chciała. Niestety dowiedziałam się, że o 14 miałam wziąć udział w szkoleniu, co rozbiłoby mi całkowicie plan dnia (bo dojazd do pracy, szkolenie i powrót zajęłyby mi jakieś 4 godziny). Okazało się jednak, że naprawdę znalazłam fantastyczną pracę, bo szefowa bez wahania pozwoliła mi zabrać Fenkę ze sobą.
Po szybkim spacerze ruszyłyśmy więc do pracy. Ponieważ, jak już pisałam, siedzę w Falenicy, czekała nas godzinna podróż z dwiema przesiadkami. I od razu pozytyw, bo Fenka, choć dawno nie jechała autobusem, zachowywała się doskonale. Przy okazji utwierdziłam się w przekonaniu, że kaganiec jest nie tylko obowiązkiem w warszawskim ZTM, ale i niezbywalnym elementem wyposażenia na każdą dłuższa wyprawę z psem, bo awaryjnie musiałyśmy skorzystać z prywatnego busa i tam również bez kagańca nie zostałybyśmy wpuszczone.
Wyznać muszę, że miałam małe obawy w kwestii zabierania Fenki na szkolenie o tyle, że mała bywa nadaktywna. Spodziewałam się, że będzie ok, ale czarny scenariusz zakładał nieustanne wręcz pacyfikowanie chcącego szaleć psa. Okazało się jednak, że nie doceniłam mojego psa. Weszła do szkoły, pozwiedzała, pozaglądała do koszy na śmieci (od których grzecznie dała się odwołać), a kiedy szkolenie się zaczęło, zasnęła w chwilę po tym, jak kazałam jej się położyć i przez cały czas ograniczyła swoją aktywność do sporadycznych zmian pozycji. Pies idealny!

Podczas powrotnej podróży autobusem przytrafiła nam się całkowicie kuriozalna sytuacja. Wsiadłyśmy do autobusu tylnymi drzwiami, Fenka rzecz jasna w kagańcu. Chciałam przejść na środek, bo tam jest więcej miejsca i pies może się położyć nie narażając na zdeptanie. Po drodze minęłyśmy leżącego na podłodze psiaka bez kagańca, którego pani na widok Fenki histerycznym tonem zażądała: "Pani zabierze tego psa, bo mój może ugryźć!". Spokojnie i grzecznie powiedziałam więc (zabierając Fenkę): "Właśnie dlatego pies w autobusie musi być w kagańcu". Riposta pani zbiła mnie z tropu i niemal z nóg: "Wcale nie, małe psy nie muszą, wystarczy, że będą trzymane na rękach!". Zamurowało mnie i zrobiło mi się przykro, że edukacja edukacją, ale czasem nie ma jak wygrać z ludzką... nie wiem nawet, czym dokładnie, złą wolą? Bezczelnością? Lenistwem?

Wahałam się, dokąd zabrać Fenkę na spacer. W końcu postanowiłam wypróbować spory teren zielony przy Trasie Siekierkowskiej, a ściślej coś, co - jak właśnie odkryłam - nazywa się Fort Augustówka. I okazało się, że jest tam super. Teren duży, czysty, psów zupełnie brak, za to sporo joggerów i rowerzystów. Jest woda z mnóstwem wygodnych zejść, chociaż nie pozwoliłam Fence się kąpać. I jest naprawdę dużo miejsca. Porzucałam Feniastej piłeczki, pobawiłyśmy się komendami i przeszłyśmy po Moście Siekierkowskim. Przy okazji postanowiłam popracować nad fenkowym ciąganiem na smyczy i powiem Wam, że rozklikany pies to prawdziwy skarb, bo komunikacja klikerem jest super frajdą.

Ze spacero-wyprawy wróciłyśmy zmęczone, ale naprawdę szczęśliwe. Spędzanie czasu z psem - uwaga, truizm i oczywistość - jest fantastyczną sprawą.

środa, 19 września 2012

Wielka prawda

Dzień dziś wielce jesienny. Chłodno, mżawka, szaro.
Mimo to, pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po powrocie do domu było założenie swetra, wpakowanie dwóch piłek do kieszeni kurtki i wyruszenie z psem na spacer. Trwał dość krótko, bo okropecznie szybko zmierzcha ostatnio, ale mimo to po raz kolejny przekonałam się, że to najlepsze, co można zrobić z wolnym czasem. Szczególnie wolnym czasem po pracy, po stresie, po wysiłku, po czymś nieprzyjemnym, po czymś bardzo przyjemnym, po lenistwie... czyli chyba zawsze.

niedziela, 16 września 2012

Spotkanie tollerowe i durnota przewodnika

Co do spotkań, bo to przyjemniejszy temat, w sobotę 15 wrześnie odbyło się spotkanie tollerowe na Polu Mokotowskim. Zebrała się dość imponująca grupa, aż siedem psiaków: rodzeństwo, Amalka i Barney, przyrodni bracia Boi i Karmel, a także Pasterka, Walter i Fenka.
Najogólniej, było przemiło. Właściciele wszystkich psów są super, więc miło się rozmawiało; same psy też fajne, wesołe i zabawowe. Na szczęście Fenka zachowywała się ładnie i nie przyniosła mi wstydu. Jedyne, na co bym pomarudziła, to sama formuła spaceru, który polegał na staniu na łączce i rzucaniu w różne strony przeróżnymi przedmiotami. Psy owszem, były zachwycone, ale ja się trochę za szybko nudzę =). Tym niemniej, powtórka już za miesiąc i stanowczo się wybieramy.

Oprócz tego, po raz kolejny przydarzyło się to samo - czyli stanowczo za wolno się uczę. Miałam ostatnio trochę wydarzeń w życiu, co w żaden sposób nie usprawiedliwia, ale tłumaczy fakt, że poświęcałam psu nieco za mało uwagi i trochę nie taki miewałam humor. Skutkiem tego było potworne nieogarnięcie Fenki na piątkowym szkoleniu stowarzyszeniowym i ogólny niepokój. Dobry, przytomny przewodnik postarałby się nie dopuścić do takiej sytuacji, popracowałby nad swoimi nastrojami i nad psim skupieniem i komfortem; ja zorientowałam się trochę, na mój gust, za późno. Nie jest to wielki dramat, ale kolejna lekcja, żeby myśleć, myśleć, nieustannie myśleć i pracować.
Za to wprowadziłam nowy element do naszych spacerów. Korzystając z faktu, że zaraz za furtką mamy las i miękkie drogi, na każdy spacer biorę dwie piłeczki i pracujemy nad aportem, przy okazji po prostu się bawiąc. Fenka jest zachwycona i ja również, gdyż donosi piłkę pod same nogi, biega jak głupia i ewidentnie świetnie się bawi.

czwartek, 13 września 2012

Falenica

U nas znowu zmiany i znowu coś się rusza. Do naszego mieszkania wkroczyli robotnicy celem wyremontowania (czytaj: rozwalenia do cna i zbudowania od nowa) łazienki i kuchni, więc Fenek i ja wyniosłyśmy się do rodziców, czyli do Falenicy. Rodzice mieszkają w domku na samym, samiutkim krańcu Warszawy. Mają nawet kawałek ogródka , a za furtką rozciąga się las, którym można zawędrować daleko na południe i wschód.
Wprowadziłyśmy się wczoraj i Fenka jest wniebowzięta. Owszem, miała krótki okres adaptacyjny, kiedy nie bardzo wiedziała, co tutaj robimy (bywała w Falenicy na rodzinnych imprezach, ale to zupełnie co innego niż codzienne życie) - ale przeszedł szybko. Teraz zaś wiadomo już, że można biegać po ogródku, bawić się szyszkami i tropić. Niestety, nie wolno kopać dołów. Za to do ogródka przychodzą wiewiórki, które są najbardziej fascynującymi istotami świata i Fenka sprawia wrażenie, jakby bardzo zazdrościła im umiejętności chodzenia po drzewach.
Poza ogródkiem można chodzić na spacery bez smyczy i bobrować po krzakach. Albo, jeśli pojawia się smycz, to znaczy, że na spacer idzie tata; a chęć taty do wychodzenia z psem oznacza, że codziennie można wyjść całe mnóstwo razy.
W domu zaś jest fajnie, bo jest masa mebli, na których można spać, jest piwnica, w której dzieją się przeciekawe rzeczy (na przykład tata tam chodzi, a tata ogólnie jest fantastyczny), jest taras, z którego można obserwować świat i na który, w przeciwieństwie do balkonu w domu, wolno wychodzić.
Generalnie, jest czad. Dzisiaj czeka nas dłuższy spacer. Pytanie, jak Fenek zniesie samotne zostawanie, ale to odkryjemy na dniach.

niedziela, 2 września 2012

23-30 sierpnia - obóz agility

Znowu z opóźnieniem, ale pora wspomnieć o kolejnej wyprawie. Tym razem był to tydzień na organizowanym przez DCAC obozie agility w Mikoszewie.

Było... cóż, intensywnie. Trzy treningi dziennie może nie wykańczały, ale zostawiały niewiele czasu na cokolwiek innego, a i mało chęci, bo psy musiały odpoczywać, a włóczyć się bez psa nudno. Rytm dnia obracał się więc wokół treningów, posiłków, czytania i muzyki. Choć trzy wycieczki na plażę też się zdarzyły, z czego ostatnia w imponująco licznej grupie, wywołującej zdumienie nielicznych świadków.
Fenka po raz kolejny zdała egzamin z życia w grupie psów. Troszkę poburkiwała przy misce, nie jest też typem psa, który pcha się w sam środek zabawy i kotłowaniny, ale ogólnie nie robi wstydu i można z nią spokojnie jeździć, gdzie dusza zapragnie.
A samo agility? Znowu, jak w czasach przedszkolnych, trafiłyśmy pod instruktorskie skrzydła Magdy Łabieniec; wiele się jednak od tego czasu zmieniło. W Fence, bo ja wciąż nie mam koordynacji i nie biegam, choć wydaje mi się, że biegnę =). Fenka jednak pięknie współpracuje, stara się maksymalnie, dostosowała się do mojego stylu i nie leci byle dalej, tylko czujnie i uważnie zbiera moje kaleczne wskazówki i całkiem pięknie - o ile nie przeszkodzę jej wybitną niezręcznością - biega torki. Najlepszym dowodem na to może być statystyka z ostatniego treningu, podczas którego biegaliśmy dwa tory, najpierw bez żadnych wskazówek, według własnego pomysłu, potem już z pomocą Magdy. I pierwszy bieg po pierwszym torze wyszedł z jedną tylko zrzutką, drugi dętka, bo pokazałam Fence złą dziurę w tunelu; pierwszy bieg po pierwszym torze znów dis, bo nie dość psa skręciłam i dałam jej biec na pamięć, ale drugi bieg drugiego toru już prawie idealnie (Fenka krzywo skoczyła koło, ale to już siła wyższa i brak wprawy). Widać więc wyraźnie, że daleko nam do poziomu zawodniczego, ale i że nie jesteśmy kompletne nogi. Ogólnie, nauczyłam się mnóstwo, chociaż aerobik i panowanie nad nerwami są nieodzowne, jeśli mam to robić dalej.
No i właśnie, robić dalej. Planowałam wyrzucić agility z naszych zajęć, bo nie byłam do niego przekonana, ale po tym obozie, widząc zaangażowanie Fenki i swoje powolne, ale istniejące postępy, chyba zostajemy.

Wreszcie koniecznie muszę wspomnieć o innej zalecie takich wyjazdów: poznaje się mnóstwo wspaniałych ludzi. I tak też było tym razem: poza kolejną możliwością pouczenia się od Magdy Ł., fajnie było znowu zobaczyć Ninę czy Zosię Skiperową, ale też cieszę się bardzo, że poznałam Magdę Juiceową, Asię od Trusia (i Magdę z Lądka), dziewczyny (i chłopaka) z Gliwic czy Kasię od Meli i Martynę od Emy. Różne rzeczy można powiedzieć o polskim psim światku, ale jest pełen fantastycznych ludzi i spotkania z nimi wiele dają.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Przerwa w wojażach, czyli Fenka, Drakkar i "nowy dom"

Pomiędzy jednym wyjazdem a drugim, moje z Feniastą życie dość mocno się zmieniło.
W dzień powrotu z Mazur (pisałam o tej wyprawie wcześniej) okazało się, że na skutek zaskakującego splotu okoliczności przybędzie nam współlokatorka, wspominana od czasu do czasu Magda. Tak więc z Mazur wróciliśmy w sobotę (28 lipca), niedziela i poniedziałek upłynęły pod znakiem przemeblowania i przeprowadzki, wtorek rozmył się w pakowaniu i szykowaniu do obozu dogo, a czas od środy do środy spędziłam z Fenką na tymże obozie.
W tym czasie Magda, zgodnie z planem, pojechała do hodowli po swojego wyczekanego i wymarzonego psiaka, szczeniaka springer spaniela o dumnym imieniu Drakkar.
Prostym następstwem faktów, 8 lipca wróciłam z Fenką do domu, w którym urzędowali Magda z Drakiem. I tutaj stała się rzecz wspaniała, bo psiaki od razu, od pierwszego spotkania na trawie pod blokiem, przypadły sobie do gustu (fakt, że cały wcześniejszy tydzień Fenka dzieliła pokój z dwoma psami miał szansę  w tym pomóc).

To jednak nie koniec wariactwa tej historii. Z obozu dogo wróciłyśmy 8 sierpnia, czyli przedwcześnie, ponieważ na mnie czekała praca, z której niezbyt mogłam i w sumie nie chciałam rezygnować. Widząc więc, że Fenka i Drakkar raczej się dogadują i ufając, że Magda sobie z nimi poradzi, ruszyłam pracować - i mniejsza o to, jaka była to praca, ważne, że bywałam w domu sporadycznie, w sumie na dwie noce w ciągu pięciu dni. Jeśli kogoś interesują szczegóły tego, co działo się pod moją nieobecność, odsyłam do bloga Magdy, jeśli zaś niekoniecznie, podsumuję w skrócie.
Psiaki przeżyły.
Psiaki przeżyły dość znakomicie.
Fenka najpierw przeżyła duży stres, bo skumulowały się zmiany w domu i moje zniknięcie, ale opanowała stres na tyle, że koniec końców było ok. (Przyznam, że chętnie bym jej oszczędziła tego stresu, ale po prostu nie było jak. Ot, życie zaskakuje.)
No i wreszcie, psiaki super się dogadują. Drak jest strasznie fajny, bardzo kontaktowy, zaczepia Fenkę jak wariat, wydając z siebie bulgoty godne amstaffa i okropnie podgryza ją w łapy, ale jej to wyraźnie nie przeszkadza. Kiedy ma dość, ucieka na kanapę, gdzie szczeniak nie sięga. Sama też nie jest święta, bo terroryzuje malucha, kradnąc mu zabawki i gryzaki (choć mamy uwiecznione na zdjęciu, jak psiule leżą obok siebie i zgodnie memłają każde swój gryzak). Kiedy się nakręcą, szaleją jak głupie, mało nie roznosząc domu; bywa, że razem rozrywają kartonowe pudło albo obgryzają deskę. Ogólnie, jest bardzo dobrze, chociaż jest to w dużym stopniu rezultat ciężkiej pracy Magdy, która dzielnie ustawiała psy, kiedy ja zajmowałam się pracą.

Magda i Drakkar mają u nas mieszkać przez rok. Zapowiada się mnóstwo fajnych historii.

1-8 sierpnia: Obóz Dogoterapeutyczny Stowarzyszenia Zwierzęta Ludziom

Notka techniczna - po roku liczenie dni robi się nudne, zarzucam więc ten zwyczaj.

A teraz do ad remu. Pierwszy tydzień sierpnia spędziłyśmy z Fenkiem w Gołdapi na Obozie Dogoterapeutycznym Stowarzyszenia Zwierzęta Ludziom. Oj, działo się, działo...
Pierwszego dnia obozu odbyły się testy predyspozycji psów. Fenka brała udział w takim teście jako szczeniak, ale uznano (moim zdaniem słusznie), że należy go powtórzyć. I tutaj już wiele się dowiedziałyśmy. Ogólnie poszło bardzo dobrze, dostałyśmy pochwałę, że "widać rok wspólnej pracy", ponoć fajnie współpracujemy, a psiak ma we mnie wsparcie. Z drugiej jednaj strony, niezaskakująco dla mnie, wyszło, że Fenka (cytując fachową opinię) "patrzy na dzieci z obrzydzeniem ;-)". Fakt faktem, ma braki socjalizacyjne w tej kwestii i będziemy musiały to przepracować.
Potem weszłyśmy w obozowy tryb pracy, a niebylejaka była to praca. O 8 rano godzina szkolenia psów, potem śniadanie, 3 godziny wykładów i warsztatów, przerwa na obiad (którą spędzałyśmy głównie nad jeziorem), kolejne 3 godziny wykładów, warsztatów lub obserwacji (a w późniejszej części obozu prowadzenia) zajęć z podopiecznymi pobliskiego ośrodka rehabilitacyjnego, kolejna godzina szkolenia i dopiero po 20 czas wolny, chyba, że akurat odbywała się integracja. Kiedy ludzie się doszkalali, psy siedziały w pokojach w klatkach i tutaj kolejny zachwyt nad Fenką , która znosiła to bardzo mężnie.

Tyle szczegółów technicznych. A co nam ten obóz dał?
Po pierwsze, psie szkolenie. Dwie godziny dziennie to naprawdę intensywna forma nauki. Pracowaliśmy zarówno nad sztuczkami, przydatnymi na zajęciach, jak i nad kwestiami posłuszeństwa, takimi jak przywołanie i zostawanie w trudnych sytuacjach czy praca na odłożonej nagrodzie. Przy okazji wychodziły kwestie skupienia na przewodniku, wyczucia, kiedy pies ma dość i potrzebuje przerwy, motywowania czy ułatwiania psu zrozumienia, czego od niego chcemy. Czyli rzeczy ważne i cenne; podobnie jak materiał, nad którym mamy dalej pracować.
Po drugie, socjalizację. Wszystkie psy mieszkały po kilka w pokoju, spotykały się na szkoleniu i spacerach, czasem też musiały pracować z nieswoim przewodnikiem. Sądzę, że takie obycie z psio-ludzkim "stadem" jest bardzo cennym doświadczeniem.
Po trzecie, mnóstwo wiedzy dla mnie (i innych przewodników). Z jednej strony, uczyliśmy się o swoich psach, sądzę, że mieliśmy szansę poznać swoje psy jeszcze lepiej, niż dotychczas i lepiej się z nimi dogadywać. Z drugiej, dostawaliśmy mnóstwo informacji zwrotnych o naszej z psem relacji od pozostałych uczestników kursu i instruktorów, a wiadomo, że z zewnątrz często widać więcej i jaśniej, niż ze środka jakiejkolwiek relacji. Z kolejnej, już bez psów, uczyliśmy się mnóstwa rzeczy. I to nie tylko dotyczących dogoterapii w wielu jej aspektach (w tym pierwszej pomocy psom czy podstaw pracy w zespole), ale też było dużo miejsca na dowiadywanie się więcej o sobie - co zresztą bardzo ułatwiała naprawdę fenomenalna kadra.
Wreszcie, podczas obozu każdy prowadził dwoje zajęć w ośrodku rehabilitacyjnym. Robiliśmy to w trójkach, składających się z prowadzącego, przewodnika psa i jego psa; każdy raz był prowadzącym zajęcia, a raz "operatorem" psa. W ten sposób mieliśmy szansę zobaczyć dwa aspekty pracy dogoterapeuty, a także sprawdzić się we współpracy z ludźmi i nieswoim psem. Przyznam, że było to trudne, ale ogromnie ciekawe i dające wielką satysfakcję. Każde zajęcia były nagrywane i dokładnie omawiane, co wprawdzie stanowiło dodatkowy stresor, ale pozwalało naprawdę zobaczyć swoją pracę, swoje błędy i udane pomysły, a także (gdy było się "operatorem") styl pracy z psem przy dzieciach i pod presją. (Tutaj szybko powiem, że Fenka wypadła bardzo dobrze, bo dobór ćwiczeń z dziećmi był taki, że ograniczyłyśmy do minimum dotykanie, a umożliwiłyśmy jej pokazanie paru sztuczek. W ten sposób, obżerając się parówkami i chrupkami, wytrzymała zajęcia skupiona, niezbyt pobudzona i nieszczególnie zestresowana.)

Co dalej?
Przyznam, że w najśmielszych wizjach nie spodziewałam się, że ten obóz aż tyle nam da; a szczególnie mi. Dogoterapia podobała mi się od dawna, a teraz jeszcze wiem, że obie z Fenką - choć przed nami dużo pracy - się do niej nadajemy. Do tego odkryłam, że Fenka ma jeszcze większy potencjał, niż myślałam i pięknie pracuje. Wszystko to razem, w połączeniu z naprawdę wspaniałymi ludźmi, których na obozie poznałam (lub poznałam lepiej, bo kadrę SZL znałam już wcześniej) dało mi bardzo dużo pozytywów, które szkoda byłoby zaprzepaścić.
W związku z tym, przede mną egzamin na dogoterapeutę (który powinnam była zdać na obozie, ale musiałam wcześniej, niestety, wyjechać) i praktyki. Przed Fenką praktyki i egzamin z obedience (daj Bóg, już wiosną), po którym będzie mogła zdobywać uprawnienia psa terapeuty. W przed nami obiema dalsza, wspólna praca, być może jeszcze lepsza teraz, kiedy mam wrażenie, że trochę zmądrzałam.