piątek, 18 grudnia 2015

Zawody Obedience PP, Gamratka, 13.12.2015

Ten wpis mógłby brzmieć: "13 grudnia, na zawodach PP obedience w Gamratce, na zimnie i w opadach wrednego, przelotnego deszczu, zdobyłyśmy z Fenką 82 punkty z klasie "0", zdobywając tym samym awans do klasy "1".There you have it.
Jeśli interesuje Was szczegółowy opis naszego przebiegu, znajdziecie go poniżej.
Jeszcze niżej zaś zamieściłam rzecz dla mnie najważniejszą, czyli wnioski i plan na bliższą i dalszą przyszłość.
Na samym końcu zaś powinien znajdować się filmik z przebiegu.

O samych zawodach

13 grudnia był dla nas łaskawy, gdyż nie zaatakował trzaskającym mrozem. Nie padał też ani nie zalegął zaspami na ringu śnieg. W sumie cieszyć się też mogę, że zarówno Fenkę, jak i mnie nie dopadły żadne choroby ani kontuzje. Auto też działało bez zarzutu...
I na tym skończyły się przedstartowe pozytywy. Było zimno, trzęsłam się (mimo całkiem sensownego ubioru) od momentu wyjścia z auta. Padało. Było błotniście. Sytuacją ratowało nieco ognisko i masa zawsze-mile-widzianych znajomych, ale różowo nie było.
Jeszcze bardziej niewesoło zrobiło się, gdy zgodnie z planem poszłam do auta po Fenkę, żeby ją rozćwiczyć i wystartować. W drodze na ring przygotowawczy Ruda panicznie przestraszyła się... czegoś, sama nie wiem, chyba worków na śmieci stojących pod ścianą stajni - dość, że miałam nagle nie psa wesołego i chętnego do roboty, lecz zmartwiałego, trzęsącego tyłkiem (całkowicie dosłownie) i nie chcącego nawet jeść.
Metaforyczne słońce zza chmur wyszło, kiedy udało nam się przezwyciężyć feneczkowy stupor i dotrzeć do ringu przygotowawczego, przy okazji odkrywając, że chwilowo przestało padać. I przygotowania poszły nam fajnie, Fenka była ze mną, radosna, skupiona, dokładna. Szybko przerobiłyśmy newralgiczne elementy startu i ruszyłyśmy na ring. Pod samym nań wejściem skarmiałam ostatnie chrupki, kiedy mijał nas wielki doberman, startujący przed nami. Chwila oddechu i... proszą na ring. Idziemy więc.
Socjalizacja. Bardzo była fajna, bo jej w ogóle nie było. Ledwo weszłyśmy na ring, sędzia w obstawie sekretarzowsko-komisarycznej podszedł, uścisnął mi rękę i pogłaskał po ryjku Fenkę, która, nijak nie skupiona i bynajmniej nie w pozycji zasadniczej, radośnie potuptała się przywitać. Przyznaję, zgłupiałam, nie takie wejścia na ring ćwiczyłam... Ale z jakiegoś powodu dostałyśmy punktów 10, może dlatego, że żadna z nas nie gryzła.
Zostawanie. Nasz absolutny pewniak, choć Fenek zafundował mi mikrozawał, przed rozpoczęciem ćwiczenia ruszając w podróż po ringu (krótką na szczęście). Pozycja, komenda, odejście, wszystko pięknie... Tyle, że nie. Stoję grzecznie plecami do psa i słyszę jęki. Jojki. Piski. Marudzenie. Nieustanne. Bez przerwy. Nonkurdestop. Stoję w absolutnym szoku i mentalnie kulę się, czekając, aż ruda wariatka zamelduje mi się przy nodze albo przebiegnie się po publiczności. Tutaj cudownie zachowała się komisarz, mówiąc mi z uśmiechem "Płacze, ale cały czas siedzi". Nie wiem, jak bardzo złamała tym regulamin, ale ulżyło mi potężnie. Powrót do psa w ciszy, Fenek na widok mojej twarzy wyraźnie się opamiętał. I tutaj zaskoczenie, bo spodziewałam się srogiego cięcia punktów za ten koncert, a zainkasowałyśmy okrągłe 10.
Chodzenie na smyczy i bez. Nie ma co rozkładać na dwa, ponieważ oba przejścia były równie... równe. Fenka przez pierwsze pół zetki trzymała się szeroko pojętej mojej orbity, zazwyczaj utrzymując stabilną pozycję jakieś półtora kroku za mną. Momentami węszyła. Ożywała na powrocie, potrafiła nawet ładnie się skupić. Mimo to, ogólny wygląd ćwiczenia dość paskudny. 7 punktów za smyczowe, 6 za bez smyczy. Moim zdaniem dość uczciwie, jeśli wziąć pod uwagę, że to jednak była zerówka.
Przywołanie. No, to akurat było miłe - poza faktem, że zdaje mi się, że musiałam powtórzyć "pac" na wstępie. Fenka jednak pokazała klasę, lecąc do mnie w tempie i stylu, który wywołał podobno uśmiech nawet na twarzy sędziego. W dodatku odbyło się bez cyrków przy parkowaniu i bez połamania mi nóg, co dało nam piękną, równą 10. Moim zdaniem zasłużoną. Dodam, że absolutnie bezcennym doświadczeniem jest usłyszeć śmiech publiczności.
Aport. Ćwiczenie pod hasłem "co się miało spie***yć, to się spie***yło". Mimo fajnego skupienia i ładnej pozycji zasadniczej, Fenka wyrwała do aportu bez komendy (pierwszy raz od ho, ho!) oraz wykonała klasyczne zawęszenie za matką po powrocie. 7 punktów było chyba za prędkość, która w obie strony była piękna i za to, że ostatecznie aż do komendy aportu nie puściła. Ale wstyd był.
Pozycje. Zrobione śmiesznie, jakoś w losowym miejscu między aportem a przeszkodą. Pac średni, ale nadrobione widowiskowym kicem. 10 myślę, że niezbyt naciągana, jeśli przyłożyć standardy zerówkowe.
Przeszkoda. Tu myślałam, że będzie tragedia, bo Fenka radośnie wyszła z pozycji zasadniczej i poszła węszyć pół metra przede mną.Cudem powrócona do nogi nagle jakby coś jej w mózgu zaskoczyło, klapnęła przy nodze z dzikim entuzjazmem i na komendę hopła i wróciła w swoim wyjątkowym, pięknym stylu. 9 punktów i śmiechy publiki.
82/100 pkt., miejsce 8/10, awans do jedynki.
I dziękuję ogromnie komisarce, która ratowała wszechświat nieustannym uśmiechem i szczerym wsparciem.

Wnioski, mądre i ambitne

Super jest zejść z ringu prosto w uśmiechnięte paszcze publiki i współklubowiczów (nie wspominając o tej Najważniejszej Osobie, dzielnie kibicującej mimo pogody) i wiele dobrych słów jest usłyszeć jest wspaniale. Fajnie wybiegać psa po starcie, zapakowąc go do auta, zjeść kawałek ciasta, bo żołądek wreszcie się rozsupłał. Fajnie wejść na dekorację, odebrać kartę i upominki nader szybko, ale mimo wszystko odkryć, że ma się 82 punkty i przeszło do jej wyczekanej jedynki.
Potem jednak przychodzi refleksja. I typowe dla mnie "No ale szkoda, że ósme miejsce, słabe to miejsce, szkoda, że nie lepiej...". I wtedy przyszło olśnienie, zrozumienie wszystkiego, zen prawdziwe.
Otóż nie zasługiwałyśmy na lepszy wynik. Po prostu. I nie piszę tego, żeby wymusić komplementy, żeby tłumy pisały, że było wspaniale. Nie piszę tego, żeby sobie dokopać, nie umniejszam sukcesu. Nie jest mi ani trochę smutno. Po prostu patrzę trzeźwo.
A trzeźwo patrząc jest tak, że obi robimy z Magdą i Jagną od prawie dwóch lat. I zaczynałyśmy (ach, nie zapomnę tego masakrycznie mroźnego, styczniowego dnia na Dolince Służewieckiej) od tragedii. Od psa, który owszem, znał ćwiczenia, ale nie miał śladu cienia zarysu podstaw. Psa, który uciekał z piłką w kosmos. Który wolał ganiać wrony, niż ze mną pracować. Psa chaotycznego jak sam chaos, z emocjami przypominającymi krzyżówkę szalonego węgorza z kolejką górską. I ode mnie, chaotycznej jeszcze bardziej, z minimalną wiedzą (bliską zera, tak szczerze mówiąc). Od pary bez żadnej praktycznie kultury pracy.
Prawie dwa lata, i oprócz wielu rożnych ćwiczeń, wypracowałyśmy COŚ. I to niebylejakie coś. Mamy porozumienie, mamy skupienie, mamy nasz piękny training bubble. Mamy sporo wzajemnej uważności. Wiem, jak Fenkę wyciszać, podkręcać i wspierać, wiem, jak jej pomagać; ona za to wie, czego od niej oczekuję. Ale mamy też wciąż sporo braków, które wzięły się w prostej linii z niedostatecznej liczby treningów: z niepiłowania podstaw, z braku konsekwencji w trzymaniu kryteriów, z odpuszczania, bo zimno, bo ciemno, bo może jutro. Z mojego niedoświadczenia też, z mojego stresu na ringu, z niedopracowanego rytuału startowego.
Jakie więc mam plany?
Chciałabym, chcę wziąć się poważniej do roboty. Piszę te słowa na komputerze, stojącym na biurku zawalonym notatkami z seminariów i wykładów, które z wielkim zainteresowaniem czytam i metodycznie porządkuję. Chcę też przygotować plan treningowy. Chcę trenować znacznie więcej, nie odpuszczać, robić chociaż małe rzeczy, choćby w domu, ale twardo i regularnie. Chcę się uczyć i rozwijać. Chcę dojść do momentu, kiedy będę czuła, że jestem zadowolona z moje pracy, a nie, że mogłam zrobić więcej. I nie chodzi tu bynajmniej o ciśnięcie psa - chodzi o mnie, moją dyscyplinę i motywację. Bo psa mam już wspaniałego.

Za podsumowanie wspaniale posłuży tu obrazek, który chodzi za mną już od jakiegoś czasu:

Nie znam niestety autora/autorki tego obrazka. Przykro mi!

A na deser, filmik!


PS. Bardzo ciekawie ogląda się filmik z własnego występu - np. chodzenie przy nodze na smyczy wygląda zupełnie inaczej, niż je zapamiętałam!

środa, 9 grudnia 2015

IV Altowe Przebiegi Treningowe Obedience, 5-6 grudnia 2015

Pisząc o Altowych, ciężko nie popaść w banał: na klawiaturę cisną się oklepane frazesy o "najbardziej wyczekiwanej imprezie", listach startowych zapełnionych już w sierpniu i w ciągu kilku minut, o furze nagród i pękających w szwach pakietach startowych, o przemiłej atmosferze...
Tak właśnie jest. Dlatego na niedzielne przebiegi jechałam jak na bal, w celach mocno towarzyskich i świetnym nastroju. Nie zapominałam o walorze obediencowym, rzecz jasna, ale - jak pisałam w poprzednim wpisie - miałam zarazem dużo luzu i niemałą świadomość tego, co mamy i czego nie mamy. Czytajcie dalej, jeśli chcecie wiedzieć, jak zweryfikowała to rzeczywistość.

Wrażenia stricte obediencowe z Altowych opisać mogę jednym słowem: ODLEGŁOŚCI.
Na zapoznaniu z ringiem raz po raz opadała mi szczęka właśnie z ich powodu. Zostawanie owszem, jest moim zdaniem proste, ale zanim przewodnicy znajdą się twarzami do psów, trzeba najpierw przejść straaaszny kawał. Zmiany pozycji fajnie, ze tylko dwie, ale znowu - na dystans taki, że ledwo widać psa ;). Podobnie z obiegajką i kwadratem - kiedy stałam na pozycji startowej tych ćwiczeń, miałam wrażenie, że te przedmioty giną gdzieś za krzywizną Ziemi. Daleko, panie, naprawdę daleko.
Drugi element lekko szokujący wyniknął z radosnego niedoczytania przeze mnie regulaminu: w trzech ćwiczeniach, tzn. zostawaniu, stój z marszu i siad z marszu trzeba przejść za psa, zanim ćwiczenie się zakończy. No, cóż, gdybym była wiedziała, to bym to przećwiczyła. Nie wiedziała żem.

Jak więc poszły nam kolejne ćwiczenia?
Zaczęło się od zostawania, czyli pozornego pewniaka. Przyznam jednak, że odchodząc od psa miałam duszę na ramieniu, bo daleko. Odwróciłam się jednak, kundel siedzi jak posąg i tak wysiedziała minutę, mimo pewnej nerwowości psów wokół (ktoś się położył, ktoś węszył). Kiedy ją mijałam, łeb poszedł za mną, ale ciałko siedziało grzecznie. Ostatecznie 9 punktów, bo ponoć tuptała przednimi łapkami. Pewnie podczas mijanki.

Potem dłuuuga przerwa. W międzyczasie Rudziołek mocno się zeschizował czymś, bo Do znalazła ją siedzącą na dachu transportera w bagażniku, Chwilę czasu i dwa gryzaki z pakietu startowego kosztowało mnie uspokojenie jej, ale więcej incydentów nie było.
Przed samym startem wyjęłam Fenkę z auta, szybkie picie, kontrolny sik i na ring przygotowawczy, żeby się skupić. I było bosko, piesek rozkicany, ale mega chętny do pracy; żarty, ale skupiony bez smakołyka. Optymizm milion.

Wejście na ring super, skupienie i chęć działanie nie spada.
Pierwsze ćwiczenie, stój w marszu. Nie umiemy, więc spokojnie i pewnie zmodyfikowałam do chodzenia tyłem (znaczy ja tyłem, Fenka przede mną) i zatrzymania z samokontrolą. Poszło super, stała ładnie aż do mojego powrotu, przeszłam ze złej strony (prawej strony psa), wystała bardzo grzecznie. 6 punktów. W karcie startowej mamy "ładna pozycja", co traktuję jako wielki komplement.
Przywołanie. Nawet ładnie wykonała początkowe "pac" (tzn. nie położyła się w poprzek), ślicznie wyleżała, na komendę ruszyła jak dzika... i wykonała klasycznego Feneczka, czyli poleciała za daleko i dostawiła się dopiero po moim bardzo groźnym łypnięciu. Podobno sędzina wyraźnie dała wyraz swojemu rozczarowaniu takim wykończeniem. Szkoda. 9 punktów.
Siad w marszu. Nasza nówka, wydawało mi się, że zrobiła bardzo ładnie, ale dostałyśmy 5,5 punktu za zbyt dużą pomoc ciałem z mojej strony, obejście psa ze złej strony (choć dałabym głowę, że szłam dobrze) i... fakt, że obchodzona Ruda wstała i dostawiła mi się do nogi. Pałka.
Chodzenie przy nodze. Ach, smutek wielki i żal. Do tej pory słabo rozumiem, dlaczego tak się stało. Mam hipotezę, że to przez rozpoczęcie chodzenia dwoma kroczkami w tył, których nie umiemy i które próbowałam wspomóc samokontrolą. Dość, że coś nie poszło bardzo i nasze chodzenie, tak piękne i mocne od 14 lutego (zawody treningowe, gdzie Lucie Dostalova dała nam 10 za chodzenie i bardzo je chwaliła), chodzenie, które ma być wyciszaczem i wspieraczem w emocjach, chodzenie, które w każdym innym momencie było piękne, tym razem nie było chodzeniem niemal wcale. 6 punktów i nagroda dla najbardziej zawąchanego psa na ringu, oto co nam przyniosło. Smutek i żal.
Obieganie. I tutaj wyszła i ugryzła mnie w tyłek moja głupota. Za bardzo wyluzowałam i uznałam, że skoro obiegajka (ćwiczona na regulaminowym pachołku dosłownie raz, w kilku powtórzeniach) nam wychodziła, to wyjdzie i na ogromny, zawodowy dystans. No więc nie wyszła. Fenka radośnie pobiegła, zawróciła w połowie i dostawiła się do nogi, bardzo dumna, że obiegła. Co obiegła? Oj cicho, obiegła i już. Udało się w drugim powtórzeniu, z połowy dystansu. A ja pluje sobie w brodę, bo już na etapie przedkomendy widziałam, że Fenka nie patrzy na pachołek, nie rozumie, co ma robić - trzeba było poprawić wtedy i ratować nawet nie punkty, ale treningową wartość ćwiczenia. Głupi błąd. I oczywiste 0 punktów.
Zmiany pozycji. Nie wygłupiałam się tym razem, skróciłam bardzo odległość między nami i robiłam na podwójne komendy (głosowe i optyczne). Jak zawsze, pace łaskawe, kice piękne. 7,5 punktów.
Kwadrat. Okazuje się, że nie uczę się w ogóle na błędach. Radośnie powtórzyłam ten z obiegania, idiotycznie zakładając, że skoro Fence udaje się zrobić kwadrat z połowy zawodowego dystansu, to na pewno zrobi z całego. No nie. Zrobiła z połowy. Ładnie nawet. Szkoda, że w powtórzeniu. 0 punktów i, w retrospekcji, głęboka potrzeba puknięcia się z ten bezmyślny łeb.
Przeszkoda. Tutaj zawodowo - czekanie, skok, dostawienie. 9,5 punktu.
Aport. Bardzo ciekawa rzecz. Jak dla mnie, było typowo-feneczkowo, szybko i z memłaniem koziołka oraz przelotną myślą, że może jednak ucieknie za mnie. Zdaniem sędziny, było zachwycająco energicznie i pięknie, i bardzo chciała w punktacji wyrazić swój zachwyt - oczywiście memłanie i niechętne dostawienie musiało kosztować nas punkty, ale dostałyśmy 7 i mnóstwo ciepłych słów - w karcie stoi "urocze wykonanie".
Wrażenie ogólne. Pełna, okrąglutka 10! Generalnie po starcie każda para dostawała długie omówienie - a przyznać trzeba, że sędzina, Renate Oelze, miała wiele do powiedzenia i naprawdę fajne "oko" zarówno do zalet, jak i niedociągnieć. Dowiedziałam się, że oczywiście mamy niedopracowania, ale jest to kwestia treningu, natomiast pies super (pierwsze pytanie sędziny brzmiało "Ile ona ma lat?" i nastąpiło po nim zdumienie, że aż 4, bo Fenka jest jak szczeniak), wesoły, bardzo energiczny, z chęcią do pracy - i tylko trzeba te fajne cechy przekuć w wykonanie ćwiczeń. I piękne zdanie: "It's a dog that makes the audience smile". Bardzo, bardzo miło się tego słuchało.
Sumarycznie dostałyśmy 200 punktów i zajęłyśmy 14 . miejsce w stawce 21 psów, przy okazji zgarniając nieco wstydliwą nagrodę dla najbardziej zawąchanego psa w ringu.

Wnioski po tym starcie mam w sumie proste: potrzebujemy więcej startów i więcej treningów! Bo bawiłam się super, i podobnie dobrze bawiła się Fenka - i to jest absolutnie najważniejsze.
Ale potrzebujemy więcej treningów, żeby wspomniane przez Renate świetne cechy Fenki przekuć w świetne wykonanie ćwiczeń. Więcej zaś startów potrzebujemy, żeby Ruda oswoiła się z moimi emocjami (bo głowa ogarniała dobrze, ale w ciele mimo wszystko czułam stres), a także, żebym zachowywała zdrowy rozsądek i dobrą ocenę sytuacji. Nie użyłam opracowanej z Jagną metody przechodzenia między ćwiczeniami, która fajnie podtrzymywała Fenkowe skupienie. Dwa razy popełniłam błąd z przeszacowaniem odległości, z której Ruda da radę zrobić ćwiczenie. Dwa razy po nagrodzie socjalnej Fenka zamierała i nie chciała do mnie podejść (to taka jej reakcja na presję, realną lub wyimaginowaną, i na nadmiar jej własnych emocji); wprawdzie udawało mi się ją z tego wybić, ale mogłam zrobić to lepiej (czytaj: bez smakołyków) lub w ogóle do tego nie dopuścić. Czuję, że byłam z nią, byłam dość uważna, ale nie był to ten idealny training bubble, który znam z treningów.
Ogromnie cieszę się z tego startu i płynącej z niego nauki.

Na koniec, będzie tradycyjna fotka pakietu startowego i nagród:



Dziękujemy, Alto! Do zobaczenia za rok!

piątek, 27 listopada 2015

Gdzie jesteśmy z tymi obikami?

Podsumowań czas...

Udało mi się w końcu odwiedzić ZKwP, w którym worek złota zamieniłam na kilka papierków. Niby słaby deal, ale dzięki temu manewrowi mam psa w końcu zarejestrowanego i to jako rasowego tollera. Otworzyło mi to - wreszcie - drzwi do oficjalnych zawodów.
Grudzień zaś okazał się wyjątkowo łaskawy dla obikowców: poza Altowymi Treningowymi, które już chyba na stałe wpisały się w kalendarz imprez-których-nie-można-przegapić, 13 grudnia są zawody w Gamratce. I tutaj już nie było w ogóle miejsca na zastanowienie, bo to pod domem, bo jeszcze w tym roku (w którym naprawdę chciałam zadebiutować), a i sędzia podobno miły.

Mamy więc przed nami trzy weekendy i dwa starty w zawodach. Żeby było zabawniej, Altowe są na hali i startujemy w klasie 1, a Gamratka to zerówka na otwartej przestrzeni. Variety is the spice of life!

Gdzie więc jesteśmy u progu tak intensywnego okresu? W ciekawym punkcie.
Z jednej strony, od połowy sierpnia pracuję na stałe, po 8 godzin dziennie plus czasem korepetycje, a czasem przedłużające się zebranie. Dni złośliwie robią się coraz krótsze, pogoda coraz gorsza, co wszystko składa się na to, że bardzo trudno mi znaleźć zbalansowany system dbania o psa. Staram się pójść na jeden trening w tygodni, staram się układać weekendy pod Fenkę, ale czuję bardzo mocno, że to za mało - zresztą wiedzą to chyba wszyscy, którzy poważnie podchodzą do jakiegokolwiek sportu.
A jednak, byłyśmy na hali w zeszły tygodniu i wczoraj. I okazało się, że owszem, Rudy Prosiak czasami wycina się, gdy poczuje za dużą presję (i bardzo od niej zależy, co uzna za presję - czasami jest to na przykład stanie przed nią). Na szczęście Magda już podrzuciła nam metodę poradzenia sobie z tym (chociaż oczywiście zobaczymy, ile czasu zajmie, zanim zadziała).
Poza tym, prawdopodobnie z powodu niewielkiej liczby zajęć, Fenek MA EMOCJE. I jest ich dużo, Mnóstwo wręcz. Ale ale, zmiana, którą widzę, polega na tym, że jej emocje nie stoją na przeszkodzie wykonywaniu zadania, ba, wręcz z nim współgrają! Fenka nie jara się wszystkim, nie ma ataków emocji z kosmosu; zamiast tego bardzo wyraźnie jara się robotą, ćwiczeniami, pracą. I oczywiście, to także nie jest stan idealny i wyobrażam sobie, jak za kicanie i pojękiwanie sędziowie pięknie obcinają nam punkty - ale jest lepiej, niż było kiedyś, kiedy ekscytacja stawała w poprzek rudego mózgu i uniemożliwiała mu spójne sterowanie ciałkiem.
Do tego mam wrażenie, że - słowami Magdy - motywacja, zresztą bardzo zewnętrzna, przeobraziła się w autentyczne zaangażowanie Fenuta w pracę. Od dłuższego już czasu pracuję bez saszetki i spódniczki treningowej, z żarciem w kieszeni albo na nagrodę całkowicie odłożoną. I widzę, jak wspaniale przekłada się to na pracę Fenki, z którą nie muszę już wojować, żeby nie odpłynęła, kiedy smakołyki nie płyną równym strumieniem. Zrobienie na hali całego przebiegu zerówkowego bez żadnej nagrody okazało się sprawą bardzo prostą, niemal naturalną - wprawdzie ćwiczenia wyglądały różnie (z wielu względów) i na pewno mamy masę obszarów do rozwoju, ale nie było pogarszającej się z każdą chwilą jakości pracy. Fence chce się robić, chce być ze mną. Uważam to za ogromny sukces.

Czego spodziewam się po zawodach?
Na Altowych chce się po prostu dobrze bawić. Będzie to nasza najpierwsza jedynka, w dodatku wg nowego regulaminu. Części ćwiczeń po prostu nie mamy (stój w marszu jest dla Fenki zagadką nie do rozkminienia na razie), część pojawiła się nagle, wręcz magicznie, więc nie do końca jej ufam (siad w marszu znikąd na przykład), a obieganie takie, jak na zawodach, zrobiłam w jeden trening (wczoraj) i podejrzewam, że Fenka może uznać, że nie chodzi o obieg, a o targetowanie pachołka wszystkimi łapkami (przez co wygląda jak oszalały kangur i jest to raczej zabawne, ale mocno nieregulaminowe). Jedziemy więc po wór prezentów z pakietu startowego i poza tym towarzysko (ja) i jak na trening (ja i pies). Tyle.
Co do Gamratki zaś... no nie ukrywam, chciałabym tym startem zaliczyć zerówkę, żeby mieć ją z głowy, bo wisi nade mną od tak dawna... Ale będzie, co ma być. Niby mamy doświadczenie ćwiczeń na trawie przede wszystkim, niby wszystkie elementy wałkowałyśmy po 1500 razy, ale nie wiem, co Rudej zrobią moje emocje, co zrobi różnica między startem a treningiem i, wreszcie, co zrobi jej mózg. Plus ostatnio postanowiła podrzucać aport w pysku zamiast go mielić, a "pac" wygląda jak wygląda. Więc będzie co ma być, w końcu to debiut.

Tym niemniej, podsumowując, jaram się wielce małymi/niemałymi rzeczami, które mamy, przede wszystkim rudym zaangażowaniem. Fajny jest ten pieseł.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Wakacje 2015 (w tym seminarium z Marią Brandel)

Wakacje to taki piękny czas, kiedy wszystko jest inaczej, niż na co dzień. Co za tym idzie, ja, zazwyczaj dość mocno przyklejona do komputera i pokrewnych urządzeń, odcinam się od sieci całkiem poważnie. Stąd dłuuuga posucha na blogu. A działo się u nas niemało.

Najpierw były relaksujące wakacje na Roztoczu. Ach, cóż to były za wakacje... Istnieje takie wspaniałe miejsce, jak Rysiówka, gdzie można wynająć domek na ogrodzonym terenie wśród pól, łąk i lasów i gdzie nikt nie ma problemu z obecnością czterech psów. Zwierzaki były przeszczęśliwe, był czas na włóczęgi po lesie, po miasteczkach i na treningi, a także na leniwe werandowanie. Raj.
A wyglądało to tak:



Potem pierwszy obóz, zupełnie nie psi. Luna i Karolcio zostali w domu moich rodziców, z nami pojechały tylko Bliźniaczki. Miały dwa tygodnie spacerów na linkach albo pasie do dogtrekkingu oraz treningi, w tym treningi z dziećmi. Spacka radziła sobie wspaniale jak zawsze, ale zdumiała mnie Fenka, która mimo zakończenia dogoterapeutycznej "kariery" pokazała, że wciąż potrafi był fajnym psem do dzieci i wykonywała polecenia kilkulatków z zaangażowaniem i zapałem. Był tez sprawdzian z mieszkania z bliźniaczkami w namiocie, zdany przez obie na szóstkę. Bardzo jestem zadowolona z tej części wakacji o tyle, że sukuty pokazały, że i na imprezę niepsią można je zabrać bez wstydu i komplikacji. Z tego wyjazdu, Fenek namiotowy:

Następnie (a był to już sierpień) miałam odwyk od psów. Dziwnie bardzo było być gdzieś bez Fentona, szczególnie, że mam poczucie, że poradziłaby sobie dzielnie na tym wyjeździe.

Dalej - obóz dogoterapeutyczny Stowarzyszenia Zwierzęta Ludziom, na który Fenka pojechała w sumie na krzywy ryj, a Lunka i Karol w ogóle. I ach, jakże mocno czuć różnicę między wyjazdem, organizowanym "pod psy", a "ludzkim"... I powiem, że wolę te pierwsze.
Obóz dogo był czasem wytężonej pracy nad kształtem Stowarzyszenia (dla mnie), ale dla Fenki były treningi obi rano i wieczorem, a w ciągu dnia, z racji nieludzkich, uniemożliwiających funkcjonowanie upałów, pływanie w jeziorze.
To zasługuje na osobny akapit. Obawiałam się kontaktu Fenuta z wodą, z powodów wielokrotnie opisywanych: bałam się zagubienia rudego mózgu. Pierwsza wyprawa nad wodę potwierdziła moje obawy, mózg poleciał za pierwszym pływakiem w akompaniamencie dzikiego toller screamu. Nie zraziłam się tym jednak, choć nad wodę zaczęłyśmy chodzić same - i udało nam się wypracować pewien poziom ogarnięcia, tak, że całkiem przyjemnie pływałyśmy razem bez histerii. Plus odbyłyśmy trening obedience (zmiany pozycji i dostawianie się do nogi/kroczki) na pomoście i to było piękne, bo w pierwszej chwili dziko podniecony Fenek sprawnie zaczął pracować. Mówiłam, że jest wspaniała?
 Bliźniaczki w Nidzicy.


Na sam koniec, w ramach wisienki na torcie, wzięłyśmy udział w seminarium z... tam tam dam dam... Marią Brandel! Maria okazała się być przemiłą osobą, więc łatwo udało się potraktować semi z nią jak ciekawy, ale pozbawiony presji trening. Jest też, niezaskakująco, świetną trenerką, fenomenalnie przekazująca wiedzę, widzącą wszystko i elastycznie dostosowującą metody do psów.
Ćwiczenia do pracy wybrałam spokojnie, biorąc aport (który ostatnio, złośliwie, zaczął nam się sypać, a był prawdziwym pewniakiem), chodzenie przy nodze i nieśmiertelne zmiany pozycji. I dowiedziałam się rzeczy, które nakręciły mnie na pracę, zmotywowały i, przede wszystkim, dały zupełnie nowe spojrzenie na Fenkę.
Po pierwsze, usłyszałam pochwałę, że znakomicie, że nie słucham prowadzącej, bo w treningu ważne jest skupienie na psie i tzw. "training bubble", a ja, jak się okazuje, mam to świetnie zrobione. Nietypowy, ale komplement =).
Po drugie, po raz kolejny odkryłam, że chcę za dużo zbyt szybko i Fence wciąż kuleją podstawy. I to nad nimi powinnam pracować, bo mając je, ogarniemy wszystko. W tym odzyskałam nadzieję, że nasze zmiany pozycji wypracujemy na więcej niż "ledwo, ledwo" - a to bardzo dużo!
Po trzecie i najważniejsze, Maria powiedziała wprost, że "w Szwecji jest dużo tollerów, ale ten [Fenka] jest jednym z najlepszych, jakie poznała"*. Nie tylko wzruszyła mnie tym absolutnie, ale też widać potrzebowałam usłyszeć to od niej, żeby w końcu zrozumieć, jaki los na loterii mi się trafił - że ten niejednokrotnie bardzo kłopotliwy, rudy piesek jest wyjątkowo wyjątkowy i może o wiele więcej, niż mi się wciąż wydaje. Motywacja: skok o milion punktów. Spokój: kolejne milion punktów w górę. Pretensje do Rudej: spadek niemal do zera. Zen i masa szczęścia.

Tak to było w te wakacje. A co teraz?
Od połowy sierpnia zaczęłam, i kontynuować będę, wielką, życiową nowość, w postaci pracy po 8 godzin dziennie (wynegocjowałam jeden poranek wolny na trening, w razie czego). Na razie nie jest łatwo, bo intensywność prac przygotowawczych do rozpoczęcia roku sprawiła, że po powrocie do domu byłam raczej flaczkiem. Ale planuję wziąć się w garść i wypracować fajną rutynę spacerowo-treningową. Trzymajcie kciuki za walkę z moim leniem!

*Tollerowi znajomi - Waszych psów Maria nie poznała, kto wie, co by powiedziała! =)

piątek, 7 sierpnia 2015

Woda - inne podejście

Wakacje, znowu są wakacje!

Dotychczas byłyśmy na wakacjach wakacyjnych, czyli na Roztoczu; oraz na obozie, który był trochę mniej przyjazny psim wariatom i tam z Fenką chodziłyśmy na wyprawy, robiłyśmy treningi, ale sporo czasu ruda spędzała w klatce (masa biegających dzieci, łatwo dostępny kompost i nieogrodzony teren nie sprzyjały swobodnej eksploracji). Teraz jedziemy na obóz dogo, do ośrodka nad jeziorem.

I tutaj zaczyna się tęga rozkmina. Od jakiegoś czasu Fena ma zabronienie kąpieli, wynikające z faktu, że potwornie ekscytowała się samym przebywaniem w pobliżu wody, nie wspominając o pływaniu. I miałam pomysł, żeby kontynuować ten trynd na tym nowym wyjeździe.
A potem przyszła refleksja: komu przeszkadza to, że ona ma takiego wodnego świra?
Na pewno mnie. Ale, po namyśle, doszłam do wniosku, że jeśli to tylko mój problem, to nie fair będzie pozbawiać Fenka przyjemności z pływania, tylko dlatego, że jej wysokie emocje mnie wkurzają. Szczególnie, że czeka nas prawdopodobnie tydzień upałów.
Co innego, jeśli wodne pobudzenie jej szkodzi. Ale tutaj mam wątpliwość: dawno nie pływała, ale nie pamiętam, żeby po wyjściu z wody miała problem z kontrolowaniem emocji - nie rzucała się na psy, nie miała problemów z zasypianiem, skupiała się ładnie... Owszem, po wyjściu z wody chciała iść z powrotem do wody, to na pewno, ale nie wiem, czy były jakieś realnie niepokojące objawy.

Dlatego postanowiłam: dam wodnej Fence szansę. Spróbuję wpleść wodę w treningi, jako formę nagrody i zarazem element overtrainingu ("skupisz się i będziesz ładnie pracować, to w nagrodę możesz iść popływać"). I będę uważnie obserwować, jak zachowuje się Fenek po kąpieli. I zobaczę, komu właściwie przeszkadza ta woda.

sobota, 11 lipca 2015

Pręgierz Team Spirit

Za nami pierwszy klubowy trening w formie dowcipnie nazwanej "Pręgierz Team Spirit", czyli competition training z obserwacją i informacją zwrotną od wszystkich.
Zgodnie z przewidywaniami, ogólnie nie udało się nam zabłysnąć, bo długa przerwa miała fatalny wpływ na skupienie Fenki przy psach, przy ludziach i na pachnącej trawie. Mój stres - bo jednak był - na pewno nie pomógł.
Wynosimy jednak spod pręgierza dużo dobrego. Na przywołaniu i po przeszkodzie Ruda nie wbiła mi sie w nogę, bardzo przyzwoicie (a fenomenalnie jak na to, że tego ćwiczenia wciąż nie mamy) zrobiła kwadrat; zebrałyśmy pochwały za chodzenie przy nodze (znowu!), za kica i za prędkość do aportu i przywołania.
Zalecenia mam dwa (drugie bardziej ode mnie samej): pracować regularnie i dużo, żeby skupienie i sama praca były czymś naturalnym oraz pilnować emocji, żeby Rudej pomagać, a nie utrudniać.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Oddech. Albo pierwsza jaskółka. Coś na pewno.

Nasza niechlubna przerwa w niemal czymkolwiek trwała dwa miesiące, nieśmiało przetykane próbami dłubania tak drobnymi, że niewartymi wzmianki.
Dziś pękłam. Ruszyły zmiany pozycji z nowym, stuprocentowym entuzjazmem. Ruszyło, furkocząc, DVD Marii Brandel, punktowane okrzykami "No jasne! To takie proste!".
To na razie pierwsza jaskółka, która nie wiem, czy wiele uczyni. Ale jest lepiej, coś się rusza.
Dzięki, Klubie, za motywację i inspirację.

czwartek, 21 maja 2015

Różne drogi do celu

Dwa sytuacje, obie niby drobne, a bardzo ważne.

Wczoraj Spacka pokłóciła się z Charliem - poszło o cieczkę, którą ona ma, a jego interesuje momentami nadmiernie. Co się stało, nie wiem dokładnie, bo nie było mnie w pokoju, ale słychać było ostrą reprymendę w wykonaniu Spacki. Gdzieś po drodze musiało jakoś oberwać się Fence, a może po prostu źle na nią wpłynęła bliskość tej awanturki, bo kiedy przybiegłam sprawdzać, co jest grane, Karolek i Spacka byli już pogodzeni i spokojni, za to Fenek pobudzony bardzo, biegający w kółko, ewidentnie nie mogący znaleźć sobie miejsca. Z braku pomysłów oprosiłam ją o wskoczenie na fotel i zostanie tam (żeby choć na moment przestała latać po pokoju), podeszłam... i Fenka z całych sił wtuliła we mnie głowę. Objęłam ją i mocno przytuliłam, co brzmi może głupio, ale ja wiem, że ona czasem rozładowuje napięcie poprzez fundowanie sobie głębokiego docisku (ociera się mocno o kanapę, tarza, wciska w ludzi). Pomogło jak ręką odjął - pobudzenie zniknęło, sucz się wyciszyła, po chwili po wielkich emocjach nie było śladu.

Dzisiaj zaś ktoś dowcipnie puszczał fajerwerki. Kanonady nie są czymś, co Fenek lubi albo choć toleruje (niestety), więc rozdarła japę w panicznym wrzasku. Zareagowałam natychmiast, ale tym razem przytrzymanie/przytulenie nic nie dawało, sucz cała się trzęsła. W ramach alternatywy, zaproponowałam jej zabawę szarpakiem. Znowu strzał w dziesiątkę: walczyła jak dzika, goniła rzucony, oddawała do ręki, świat i wystrzały przestały istnieć. Zabawę skończyłyśmy po ustąpieniu kanonady. Dałam małej jeszcze parę chrupków na wyciszenie... i po paru minutach rude drzemało mi przy nogach, pod biurkiem.

Wnioski?
Emocje są. Ale ogarnianie ich przez Feneczka, a pomoc w ogarze z mojej strony, idzie coraz lepiej, coraz więcej drzwi się otwiera, coraz mocniej wydeptujemy ścieżkę do spokoju i wyciszenia (tak bardzo nietożsamych z zamuleniem i biernością!).

sobota, 2 maja 2015

Szelki Ruffwear Front Range Harness - test

Ruffwear Front Range Harness cieszą się ostatnio rosnącą popularnością. Nie wiem, na ile wynika to z faktu, że na Prodogu była na nie konkretna promocja ;) - ważne, że i my, dla Fenki i Spacji, kupiłyśmy te szele i najwyższa pora podzielić się wrażeniami.

Rozmiarówka - robisz to źle

Nasza przygoda z Ruffwearami zaczęła się kiepsko. Po dokładnym pomierzeniu suk wyszło nam, że Spacja jest na granicy rozmiarów M i S, a Fenka na granicy S i XS. Kierując się informacją od Ruffwear (zamieszczoną pod oficjalną tabelą rozmiarów), żeby w razie wątpliwości brać mniejsze szelki, tak zrobiłyśmy... i żadna suka w swoje szelki się nie mieściła. Mniejsze szelki, S, zostały wiec dla Fenki, a my musiałyśmy czekać kolejne dłuuugo, aż przyjdą do nas M-ki dla Spacji.
Stąd pierwszy wniosek - nie słuchajcie Ruffweara, kupujcie większy rozmiar.

Dopasowanie - to także robisz źle

Na tym nie koniec dziwnych pomysłów firmy. Oglądając dostępne w internecie, oryginalne zdjęcia psów we Front Range'ach, widać wyraźnie, że przednią obręcz szelek mają bardzo ciasno dopasowaną i noszą ją wysoko na szyi, jak obrożę. Czym skończyło się założenie tak szelek dziewczynom? Oczywiście charczeniem przy każdym mocniejszym napięciu smyczy. Poszłyśmy więc po rozum do głowy i poluzowałyśmy przód dość znacząco. Skutek? Szelki wprawdzie nie najlepiej układają się, kiedy pies stoi luźno, ale kiedy ciągnie (a po to szelki w dużym stopniu są), układają się idealnie, nie cisną na tchawicę, boczne paski idą pod obręczą barkową, podszycie na pasie piersiowym ładnie opiera się o klatę i jest wspaniale.
Wiem, że nie tylko ja miałam taki problem, że sporo osób sugerowało się oficjalnymi zdjęciami i potem narzekało, że szelki bardzo ciężko przechodzą przez głowę albo że pies się poddusza - więc sądzę, że to Ruffwear nie pomyślał i nawprowadzał ludzi w błąd.
Dla porównania:
Zdjęcie ze strony Ruffwear:


Zdjęcie naszych dziewczyn:



Wykonanie - no tak, robisz to jak Ruffwear

Czemu chciałyśmy te właśnie szelki? Bo Ruffwear to firma, która wykonuje psi osprzęt naprawdę fantastycznie. I tak jest i w wypadku Front Range'ów. Pasy, z których zrobione są szelki, są fenomenalnie mocne. Podszycie na klacie fajnie rozkłada nacisk. Kółko na plecach wygląda, jakby nie mogło go zerwać nawet stado mamutów. Do tego jeszcze sprytna kieszonka na identyfikator (nie korzystamy, ale to fajny bajer), miejsce wewnątrz szelek, gdzie można psa podpisać i podać swoje dane kontaktowe, no i te kolory... Wykonanie na co najmniej 5. Byłoby 6, ale są dwa ale: po pierwsze, szelki Spacji, która ma brzydki zwyczaj szarpania się na boki, lekko się spruły - ale poszło obszycie, a nie elementy konstrukcyjne, wiec jest to kwestia estetyki, nie funkcjonalności czy bezpieczeństwa. Po drugie, zaczep do smyczy umieszczony z przodu wygląda bardzo niepewnie (choć może jestem histeryczką, ale jest z materiału i wszyty w materiał), a poza tym, przy szelkach w wersji nieduszącej, nie spełnia swojego przeznaczenia, bo ciągnięcie za niego powoduje przesuwanie się szelek, a nie obracanie psa. Ale gdyby zależało nam na tej funkcji, może inaczej dopasowałybyśmy szelki do psa.
Poza tym materiał nie łapie brudu, daje się pięknie czyścić szczoteczką. I, co ważne w przypadku psów takich jak Fenek, szybko schnie, wiec nie trzeba psa rozbierać przy każdej kałuży.

Funkcjonalność

Krótko - szelki Front Range spełniły wszystkie nasze oczekiwania. Psy mogą w nich komfortowo ciągnąc nawet na dłuższe dystanse, mogą biegać w nich luźno, siedzieć, leżeć, jeździć autem i na nic się nie skarżą.
Pewnie są szelki lepiej nadające się do szczególnych zadań - ale jako szelki na co dzień, Front Range jest po prostu idealny.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Seminarium obedience z Ditte Andersson, 11-12 kwietnia 2015

Ach ach ach, cóż to była za weekend!
Oprócz tego, że samotny, bo Drugi Ludź wybył był na Wyprawę.
Oprócz tego, że nerwowy, bo byłam po bardzo dziwnej chorobie i cały czas bałam się, że się rozłożę albo dobiję.
Oprócz tego, że dramatycznie niedospany...

No to oprócz tego, a właściwie całkiem pomimo tego, miniony weekend zalicza się do tych całkiem fenomenalnych - a to za sprawą Magdy Łęczyckiej, całego naszego Team Spiritowego klubu i faktu, że odbyło się seminarium z Ditte Andersson.
Dla mnie była to nietypowa sytuacja - byłam zapisana jako obserwatorka, miejsce z psem miała Do ze Spacką - i dopiero w ostatniej niemal chwili, z powodu je wyjazdu, wskoczyłam na miejsce pełnouczestniczące. Co więcej, cały tydzień przed seminaryjnym weekendem przeleżałam z niezłą gorączką, więc znowu wypadłyśmy z trybu treningowego. Kiedy dodałam te fakty do listy startowej (niemal same bordery, jak nie bordery to kelpiaki, niemal wszystkie mega doświadczone w startach), pojawił się stres: co ja mam niby robić, co pokazać, jakie detale szlifować, nie mamy żadnych detali, mamy wszystko rozgrzebane... Ale udało mi się ogarnąć, odciąć od porównań z innymi i wejść w całkiem znakomitym stanie.
Nasze wejścia poświęciłam na przywołanie (wniosek: ćwiczyć parkowanie przy nodze, uparcie i wciąż), kwadrat (wniosek - wracamy do zera, działamy z targetem i nie będzie to target typowy), skupienie na mnie i nieodlatywanie podczas przerw oraz przeszkodę.
Dwa ostatnie wejścia zasługują na osobne omówienie. Przy rozpraszaniu się Feneczka w przerwie między ćwiczeniami, z dyskusji z Ditte postanowiłyśmy spróbować z klatkowaniem. I po pierwsze, Fenek jest małym geniuszem, bo bez wysiłku, mimochodem niemal załapał, jak powinna się zachowywać, po drugie rozwaliła wszystkich, kiedy Ditte otworzyła górną klapkę pudełka i Fenton wystawił nochal, a za nim ryjek z bardzo ucieszonym pytaniem "to teraz tędy wychodzę?". Wszyscy buchnęli śmiechem, a ja po raz kolejny zachwyciłam się jej talentem małego klauna. Co zaś się tyczy przeszkody, to miałam pracować nad pobudzeniem, ale sporo czasu zeszło nam na tłumaczeniu Ditte, jak w ogóle zerówkowa przeszkoda wygląda. Podsumowała krótko: "That's the most stupid excercise I know" i poradziła, żebym trenowała... no, zupełnie inaczej. Dlatego tym bardziej namawiam do kibicowania mi w zawodach, bo będę robić dziwne rzeczy ;).

Tyle technikaliów, ale czy to one są najważniejsze? No nie wiem.
Wiem, że bardzo ważne dla mnie było pokonanie swoich osobistych wątpliwości, skupienie się na naszej parze, praca nad naszymi sprawami bez oglądania się, "jak będzie to wyglądało". I bardzo miła była pochwała Ditte, które doceniła, że chcemy zająć się skupieniem między ćwiczeniami - powiedziała, że wiele osób zaniedbuje podstawy. I wdzięczna jestem, że na koniec seminarium zapytała, co nam się podobało w nas, nie w psach - pomogło mi to uporządkować myśli.
Dostałam też mega motywującego kopa w formie niezliczonych pochwał o przeróżnych osób. Ditte wyrażała się o Fence bardzo miło, Magda wprost powiedziała, że jest z nas dumna, padały wyrazy podziwu dla zmian, jakie zaszły w naszej pracy przez rok, dobre słowa o rasie, wreszcie bezpośrednia propozycja odkupienia ode mnie Fenki ;). Bardzo, bardzo to miłe i choć wiem, że najważniejsze jest to, co sami mamy w głowie, to jednak taka ilość pozytywów dobrze robi.
Obikowa filozofia Ditte również ogromnie mi się podobała. Ditte stawia na radość z treningów, z pracy, na budowanie pewności siebie psa, na pomaganie mu w osiągnięciu sukcesu, na nieciśnięcie, niefiksowanie się na detalach, które się udają. Na długo zapamiętam jej retoryczne pytanie "Czy sądzicie, że psy potrzebują startów w zawodach?". Tak, to jest myśl, którą chce mieć zawsze w głowie - że praca z psem jest dla psa, dla teamu, dla relacji i zabawy, a nie dla występów, nagród i laurów.
No i wreszcie aspekt czysto ludzki - wspaniały! Owszem, pracowałam, dowiadywałam się i pogłębiałam wiedzę, ale i dawno się tak nie nagadałam i naśmiałam. towarzystwo dopisało ogromnie i za to bardzo im wszystkim dziękuję.

Na koniec zjecie autorstwa Tomka Serugi (z poradą: jeśli chcesz wyglądać jak modelka, wyjmij szpej z kieszeni, bo inaczej wypada się mocno kanciasto ;)):


czwartek, 9 kwietnia 2015

Cała torba zabawek - opis i recenzje (Jagnię Craft, Shaggy Doggy, JW, Tug-E-Nuff, Kong i inne)

EDIT: Post zyskał drugi głos! Zachęcam do przeczytania od nowa!

W sobotę seminarium z Ditte Anderson, więc postanowiłam odkurzyć torbę z obikowym sprzętem w celach kontemplacyjno-motywacyjno-higienicznych. A skoro już wszystko z niej wywaliłam, postanowiłam zrobić zdjęcie i zamieścić obiecany (khe khe khe, pół roku temu, khe khe) wpis o naszych zabawkach.

Oto fotka zestawu (tradycyjnie przepraszam za jakość, ale taka będzie, póki na blogowaniu nie dorobię się dobrego telefonu ;). I za kolory cyferek przepraszam, ale ja jestem koloroniepełnosprawna i nie potrafię wybrać odpowiednio kontrastowego.):


Co my tam mamy?
1. Ach, powrót do przeszłości. Dawno, dawno temu, w latach 2011 i 2012, na treningi agility chodziłam z malutkim plecaczkiem, w którym znajdowała się głównie woda i inne napoje, smyczka agilitówka i te właśnie skarby: dwie piłki na sznurku, wykonane ręcznie przez samą ;) Ninę Bekasiewicz. Nostalgia... Potem nastąpiły dwie piłki czerwone, kupione w jakimś internetowym sklepie, które podówczas wydawały mi się szczytem gadżetu, bo były z prawdziwego internetowego sklepu i pływały. Z okazji pływania właśnie, jedna zaginęła. A Fenka i tak woli mięciutkie piłki od Niny. Do tej pory czasem ich używam, choć pobudzają ją (Fenkę, nie Ninę) mocno.
Do: jestem fanką tych piłek, małe, poręczne, mięciutkie... Obawiam się jednak, że legendarne piłki Agi zepsujemy razem ze Spacką, więc… nie bawimy się nimi za dużo J
2. Zestaw zabawek, które nazywamy "spuszczaczami", bo służą do spuszczania emocji, które pies nagromadzi podczas ćwiczenia. Mamy tam trzy piłki od Planet Dog - flagową planetkę oraz niesamowitą truskawkę i fenomenalnego bakłażana. Planetka jest spoko, ale owocowarzywa to hit: odbijają się losowo, trudno je utrzymać w pysku, są puste w środku, więc przy naciśnięciu można je zgnieść albo zassać... Szał. Jest też świecąca w ciemności, pusta w środku piłka Jolly Jumper Ball, która jest super, ale nie jest bakłażanem ;) oraz wielka, niebieska Jolly Ball na sznurze. Ta ostatnia działa niesamowicie - psiaki entuzjastycznie łapią za sznur i zaczynają biegać, tłukąc się piłką po głowie, łapach i gdzie trafi. W jakiś magiczny sposób je to bawi i faktycznie uspokaja, pozwala się wyżyć.
Do: truskawkę i bakłażana pożyczyłam od Jagny N.  i wypróbowałam kiedyś na treningu, Spacusia oszalała, więc suki dostały swój zestaw. Niestety jeden, bo cena nie jest bardzo przyjazna ;). Obecnie negocjujemy, która sucz czym będzie nagradzana. Truskawka mieści się w pysku Spacji, bakłażan służy do wystawania z pychola, obie do rzucania sobie pod łapy, rund honorowych i glamania – uwielbiam je za urodę i funkcjonalność.
Planetki Spacja nie lubi – podejrzewam, że jest dla małej za twarda.
Jolly Jumper kupiona z myślą o świątecznym wyjeździe do rodziny jako spuszczacz emocji została szybko zaanektowana przez Feneczka i to Fenek chętniej się nią bawi. Myślę, że dla Spacji po prostu... nie jest bakłażanem... ani truskawką.
Jolly Ball – hit hitów, z dołączonym bungee robi ogromną robotę przy nagradzaniu, rzucona po treningu jest fajnym spuszczaczem. 
3. Ostatnia seria piłek - ażurowe. Klasyczna Hol-ee Roller i mniej klasyczna Holoball. Świetne w połączeniu z bungee, duża daje radę samodzielnie, mała... no, cenię swoje palce. Fenka ma do nich mieszane uczucia: kocha przez pierwsze dwa, trzy użycia, potem jej entuzjazm słabnie.
Do: moją faworytką w połączeniu z bungee jest Holoball, stosunkowo nieduża, lekka, łatwo schować do nagrodzenia, Hol-ee Rollerem bardzo dawno się nie bawiłyśmy – to mówi samo za siebie.
4. Kong Bounzer. Trochę działa jako spuszczak, bo można się nic tłuc po głowie i go mamlać, ale z podczepionym bungee staje się epickim przeciągakiem. Szkoda, że taki duży, bo nie mieści się w kieszeni i ciężej z niego korzystać. Za to genialna odłożona nagroda.
Do: najlepszy, jedna z ulubionych zabawek Spacji, czasem żałuję, że nie mamy większego rozmiaru ;).
5. Szopy. Chyba Skineeez, nie pamiętam, skąd je mam. Pluszowe "skórki", puste w środku. Oba miały kiedyś piszczałki, ale w co najmniej jednym już nie działa. Wielka miłość Feneczki, która na tej zabawce nauczyła się obgryzać wszystkie inne w poszukiwaniu piszczałek. I wygodna nagroda, bo chowają się w normalnej kieszeni.
Do: Szopy miały służyć dwa lata temu do rozkręcania zabawy u Lunki. Tamtego egzaminu nie zdały, jakiś czas później okazało się, że Fenka jest kocha. Dla dorosłej Spacji są moim zdaniem za delikatne (parę razy przy szarpaniu poczułam, że szwy zaraz puszczą), aczkolwiek za szczeniaczka służyły nam do rozkręcania małej. Dodatkowo ja obecnie (ze względu na moje niezbyt zdrowe plecy) najbardziej lubię to, co ma amortyzator, Szopa nie da się doczepić do bungee.
6. Ringo, chyba firmy JW. Potencjalnie super, miękkie, można rzucać i szarpać, w praktyce jakoś nam nie gra.
Do: Spacka umie się nim bawić, ale podobnie jak Hol-ee Roller’a, od wieków nie wyjęłam go z torby na treningu. Chyba głównie dlatego, że jest koszmarnie nieporęczne, ciężko je schować, żeby potem nim nagrodzić. Cały czas mam plan wykorzystać je na zajęciach dogoterapeutycznych i przypuszczam, że ringo dostanie drugie życie.
7. Szarpak Tug-E-Nuff. Najprostszy, polarowy, z amortyzatorem, ale bez dodatkowych gadżetów. Super rzecz, fajnie ucieka, świetnie się go łapie. Niesamowicie wytrzymały, wygląda jak nowy, a ma prawie rok.
Do: kolejna z ulubionych zabawek Spacji, co do joty zgadzam się z opinią powyżej.
8. Szarpaki Shaggy Doggy. Miałam napisać im pełną recenzję, ale skoro już tu są... Obie moje wersje są na amortyzatorze, z piłką i polarową "kitą". A recenzja? Kurcze, trudny temat. Z jednej strony super, że ktoś u nas robi coś takiego. Są nie mniej solidne od Tug-E-Nuffa, razem z nim były prane, ciorane po błocie, szarpane przez Fenkuła i Spacjozaura. Wyglądają wciąż dobrze, kolory ok, wszystko fajnie. Mam jednak bezpośrednie porównanie z Tug-E-Nuff pod innymi względami i tu już nie jest tak różowo. Bo piłka fajna, owszem, ale w starszej wersji była za duża i niewygodna dla psa. Teraz jest lepiej i to super, że Shaggy Doggy poprawia swoje produkty. Drugim jednak kłopotem jest amortyzator, który - przynajmniej w moich szarpakach - jest znacznie słabszy od Tug-E-Nuffowych. Jest to koszmar przy psie szarpiącym się tak mocno, jak Spacja, bo amortyzator ledwo co amortyzuje; ale i przy delikatniejszej Fence nie jest najlepiej. Za to cena jest przyjaźniejsza niż zagranicznych, no i fajnie wspierać polską manufakturę, wiec liczę, że Shaggy Doggy zainwestuje w mocniejsze amortyzatory i będzie pięknie.
Do: uważam, że polar w tych szarpakach jest cieńszy, a przez to mniej potencjalnie wytrzymały niż w tugowym, piłeczki niestety zupełnie nieprzydatne dla nas, za twarde moim zdaniem, amortyzator łatwo się rozciąga. Jednocześnie te wszystkie różnice widzę ja, a nie pies, Spacja bawi się nimi równie chętnie co tugowymi. 
9. Znowu Tug-E-Nuff, tym razem szarpaki futrzaste - wersja z jednym bungee i piłką oraz z dwoma bungee-uchwytami. Pełen szał, suki je kochają. Brudzą się tylko te futerka i zaśliniają okropnie; pomaga na to okazjonalne czesanie psim grzebieniem (serio, futerko na powrót staje się piękne i puchate!), ale każdy taki zabieg to wyrwanie części włosia. Czekam, kiedy szarpaki staną się całkiem łyse... Ale póki co działają niezawodnie i do łysości im dość daleko.
Do: wersja z dwoma uchwytami jest naszą podstawową zabawką do nagradzania, rzadko oddajemy ją Fence, ja tę zabawkę po prostu uwielbiam, Spacja też bawi się nią zawsze i wszędzie, taki nasz masthew. Te szarpaki oraz skórzana pałka opisana poniżej mają jedną zasadniczą dla mnie wadę: otóż zawierają elementy pochodzenia zwierzęcego... Teraz już chyba nie kupiłabym zabawki ze skórą zwierzęcą, ale skoro te mamy to zużyjemy, no i jak napisałam powyżej - uwielbiamy ten szarpak obie więc jest to bardzo zgniły kompromis...
10. Ktulu. Jedyny, niepowtarzalny, zrobiony przez Jagnię Craft i sprezentowany mi przez Magdę Ł. Miękki polarek z niesamowitymi mackami, wypełniony piłeczkami o różnej twardości (ale ogólnie miękkimi). Kolejna zabawka, którą Fenka z dziką radością bada po kawałku, szukając piszczałki (która chyba już nie żyje, ale jej to nie przeszkadza). Nadaje się też do biegania w kółko i bicia się mackami po łbie, a każdy to uwielbia ;). Miał mało wygodną, krótką rączkę, ale problem rozwiązało doczepienie bungee. Jeden z naszych hiciorów.
Do: Ktulu jest zdecydowanym faworytem Fenki, my ze Spacją w zasadzie się nim nie bawimy. To pewnie kwestia jednej torby dla dwóch osób -  są takie zabawki, które zdecydowanie są spacusiowe i takie, które są fenutkowe. Ktulu jest Feneczka. Jakość i potencjał doceniam bardzo, może jeszcze do niej ‘dotrzemy’.
11. Kong Safestix. W domu nazywany... hm... no... tak, jak na to wygląda. Zabawka idealna do dalekich rzutów i do siłowania się, dobra jako odłożona nagroda. Nakręca Fenkę dramatycznie, więc używana oszczędnie, poza tym nieporęczna dramatycznie - ale warta każdej ceny choćby z powodu spojrzeń, jakie rzucają nam przypadkowi świadkowie naszej zabawy.
Do: i kolejna zabawka Feneczka, Spacka chyba nigdy się nią nie bawiła. Ja Safestixa doceniam za… safe czyli bezpieczeństwo i niebycie patykiem z trawy, którego kawałki utykają Fence między zębami
12. Dwa "zamszowe" ustrojstwa, pałka i kość. Służą wyłącznie do nauki trzymania aportu i w tej roli sprawują się świetnie. Jako zabawki - raczej nieatrakcyjne.
Do: Swego czasu pałką ze skóry nagradzałam Spację i się nią szarpałyśmy – głównie służyła nam do uczenia się komendy ‘weź’ (w zęby) i była od razu nagrodą. Zabawa była przednia i teraz jak mam pałkę w ręce – Spacka wyskakuje do niej, żeby złapać i zacisnąć zęby.

Do tego zestawu dochodzą jeszcze koziołki (dwa drewniane, w rożnych rozmiarach, i jeden plastikowy - metalu jeszcze nie mamy), targety, patyczki... Wszystko razem, bez przeszkody i kwadratu, zajmuje 40-litrową torbę. To chyba jakoś wyjaśnia, dlaczego, kiedy zostawiłyśmy pod domem otwarty samochód, najbardziej bałam się, że torbę treningową ukradną?

A coś mi mówi, że wcale nie mamy jeszcze dość zabawek. A przecież zabawa to motywacja, a motywacja jest najważniejsza, więc nie można na niej oszczędzać, prawda?

środa, 8 kwietnia 2015

W temacie kleszczy

Wiosna, wiosna, wiosna... Jest coraz ładniej, dzień dłuższy, pogoda zachęca do wydłużania spacerów - ale wraz ze wzrostem temperatury na świat wylazło przekleństwo wszystkich psiarzy, czyli kleszcze.
O tych stanowczo niefajnych stworkach powstało już wiele artykułów i postów. Dlaczego są tak niebezpieczne? Bo potrafią przenosić paskudne pierwotniaki, wywołujące wiele niebezpiecznych, potencjalnie nawet śmiertelnych chorób i żaden świadomy psiarz i psiara nie może zignorować tematu zabezpieczania psa prze nimi. Chciałam podzielić się moimi obserwacjami w tym temacie.

Znam cztery sposoby zabezpieczania psa przed kleszczami, trzy przetestowałam dość, moim zdaniem, porządnie* i tym chciałam się podzielić.

Obroże

Osobiście testowałam sprowadzany z Anglii Scalibor. ma wiele zalet: jest wodoodporny, działa długo i nie wymaga, poza założeniem, szczególnych zabiegów. Sprawdzał się u nas bardzo dobrze przez jedne, aktywne wakacje. Ma jednak dwie zasadnicze wady: w domu, gdzie jest więcej niż jeden pies i gdzie psiaki bawią się ze sobą lub się pielęgnująco podgryzają, może zostać przegryziony (a skleić nie ma go jak). Substancje zawarte w takiej obroży są też toksyczne, więc konsumpcja czy wylizywanie jej są mocno niewskazane, a zdarzyć się w stadzie mogą. Z powodu tegoż faktu obroże przeciwkleszczowe są też zabronione przy psach pracujących w dogoterapii w naszym Stowarzyszeniu - bo mogą wywołać podrażnienia u osób, które ich dotkną, szczególnie dzieci, których rączki nierzadko wędrują z psa prosto do oczu, buzi lub jedzenia.
Czyli metoda dobra, ale nie dla każdego, w tym na pewno nie dla naszego Stada.
Podczas korzystania ze Scalibora Fence zdarzył się jeden kleszcze, wbity między palce, suchy i martwy w momencie znalezienia.

Kropelki

Są przeróżne, wielu firm, o różnych składach i trwałości zabezpieczenia.
Po wielu próbach, stosujemy Ektopar, którego substancją czynną jest znana od dawna, a obecnie rzadziej stosowana permetryna. Zasadniczo kropelki należy aplikować co około miesiąc (więc więcej z nimi zachodu, niż z obrożą). Są wodoodporne, ale nie należy psa kąpać ani pławić przez kilka dni po zakropieniu. Dodatkowo zostawiają na parę dni paskudny, tłusty ślad w miejscu aplikacji, co jest niefajne w przypadku psów pracujących z dziećmi, ale po wchłonięciu się substancji są bezpieczne dla dotykających i liżących ;).
Niewątpliwą wadą kropli jest to, że znajdowałam na Fence wbite kleszcze pomimo zakroplenia. Fakt, były martwe, ale teoretycznie samo wbicie jest niebezpieczne, gdyż kleszcz już od pierwszej sekundy może zarazić. Znam też psy, które w miejscu zakroplenia łysieją i dostają alergii - nie jest to bynajmniej reguła, ale coś, z czym trzeba się liczyć.

Tickless

Najnowsza z używanych przez nas metod (i najbardziej chyba kontrowersyjna - co logiczne, wszystko co nowe budzi kontrowersje).
Tickless to zawieszka do obroży, która nie działa chemią w celu odstraszenia czy ubicia kleszcza, ale wydaje ultradźwięki, która paskudę konfundują, przez co pies staje się jakby "niewidzialny" dla tych niemiłych pajęczaków.
Ważne jest, że Tickless działa przez 10 do 12 miesięcy, więc tyle, co obroża, a przy tym znajduje się na podobnej półce cenowej. Podobnie jak obrożę, nie należy go zdejmować po powrocie ze spaceru, gdyż jakieś kleszcze przypadkowo mogą spaść na naszego zabezpieczonego psa (zdarzyło mi się to na spacerze przez kleszczowe piekło nad Wisłą) i tak, jak w psa z Ticklessem raczej się nie wbijają, tak w niezabezpieczonego wgryzą się z ochotą (przetestowane na własnych 4 psach, nie zmyślam!). Trzeba też okresowo sprawdzać, czy Tickless wciąż działa (jest do tego przycisk). Nie powinien wisieć na jednym kółku z metalowymi zawieszkami, np. adresówką. No i słabo znosi przemoczenie - nasze przeżyły wprawdzie ulewne deszcze i brodzenie w płytkiej wodzie, ale producent ostrzega i radzi na czas kąpieli zdejmować urządzenie z psa. Więc "obsługa" Ticklessa, choć mało skomplikowana, wymaga więcej, niż "bezobsługowe" krople i obroże.
Tickless noszą nasze 4 psy od sierpnia 2014. W tym czasie Karolek i Lunka nie mieli ani jednego wbitego kleszcza (a przeszli tej wiosny przez najbardziej zakleszczone krzaki, jakie w życiu widziałam), Spacja wydaje mi się, że też nie (miała w życiu chyba jednego i nie pamiętam, czy w okresie przed-, czy poticklessowym), za to mały pechowiec Fenka miał 3, zebrane w ciągu jednego, najbardziej kleszczowego, wiosennego tygodnia i do tej pory nie wiem, dlaczego tak się stało (dzięki Bogu, były zdrowe).

I tutaj słyszę w głowie chór głosów osób, które odsądzają mnie od czci i wiary za korzystanie z urządzenia, które nie daje 100% zabezpieczenia. Tudzież kwestionujących moją bezstronność i dopatrujących się spisku**. A ja i tak powiem, że mimo fenkowych kleszczy Ticklessy stosuję i stosować będę, co więcej, będę je polecać. Czemu?
Bo jak widać powyżej, nie ma żadnej stuprocentowej metody zabezpieczającej psa przed kleszczami. Paskudy owe robią się coraz bardziej odporne na chemię, co widać po okresowej nieskuteczności najpopularniejszych kropelek. Żeby pies był maksymalnie bezpieczny, trzeba kombinować. wiele osób decyduje się na mix obroża + krople, co mi wydaje się grubą przesadą, bo chemia w nich użyta jest jednak bójcza i nieobojętna. Dlatego ja obstaję przy niechemicznym Ticklessie, który w miesiącach mało zakleszczonych pięknie daje radę. W okresie najgorszego wysypu do Tickelssa bez wyrzutów sumienia dodaję kropelki - zabezpieczenie jest wtedy podwójne, a chemia jedna. Przede wszystkim zaś wierzę w uważne oglądanie psa po każdym spacerze, szukanie kleszczy zarówno łażących, jak i wbitych kleszczy i uważne obserwowanie psiaka, jeśli cokolwiek znajdziemy - bo bez tego, jeśli ochrona zawiedzie (a z tym trzeba, jak pisałam, liczyć się zawsze!), możemy przegapić pierwsze objawy czegoś niedobrego.

A Wy, jak radzicie sobie z kleszczami? Może ktoś ma tę jedną, genialną metodę, która mi umknęła? Czekam na komentarze i życzę, żeby krwiopijcze paskudy trzymały się od Was z daleka!

* Czwarty do tabletki. Wiem, że jadły je psy z ekipy Heart Chakry, więc do niej warto kierować pytania.
** Spieszę donieść, co można chyba łatwo wyśledzić, że owszem, prywatnie znam osobę dystrybuującą Ticklessy. Ale nie ma żadnego spisku, gdyż grosza od niej za reklamę nie dostaję (czy w gotówce, czy w towarze), a przede wszystkim, w życiu i za żadną kasę nie polecałabym czegoś, nie wierząc w jego skuteczność, gdy chodzi o zdrowie moich i nie tylko moich psów!

piątek, 6 marca 2015

Doglovin'

Jak może zauważyliście, w prawej szpalcie pojawił się zupełnie nowy banner - wziął się od strony doglovin.pl, która zbiera i łączy zapsionych blogerów i blogerki. Więc gdyby ktoś miał za dużo czasu, polecam ich odwiedzić, czytania nie zabraknie!

piątek, 20 lutego 2015

II Obi Turniej, 14 -15 lutego 2015

Jak spędzić Walentynki? No jak to jak: należy robić to, co się kocha, najlepiej w towarzystwie, które się kocha! Wyjazd na Obi Turniej był u nas w domu oczywistością, o czym zresztą świadczą nasze numery startowe, przyznawane na podstawie kolejności zgłoszeń - 3 i 5.

Aby było jak w dobrym dreszczowcu, do końca nie było wiadomo, czy pojedziemy. mi przyplątała się jakoweś choróbsko, a Lunka miała w czwartek zabieg i od mojej temperatury i jej samopoczucia wyjazd ostatecznie zależał. Na szczęście się udało i tak oto, po spotkaniu na stacji benzynowej z Trusiową i Esmową, po dostarczeniu gadżetów od sponsorów na miejsce zawodów i po upiornym przejeździe leśnymi dróżkami po ciemku, dotarłyśmy do genialnej agroturystki, w której nocowałyśmy wraz z wyżej wspomnianymi (Matkami) Joannami Od Owsików oraz Wiktorią i Andrzejem Morawcami. Na tym i miłych wieczornych rozmowach minął dzień zerowy zawodów =).

W sobotę miały być zerówki, więc obiecałam sobie, że przeprowadzę nas (Feneczka i siebie) przez ten dzień idealnie. Mało idealna była pobudka o 7 rano, kiedy jednak podniecenie nadchodzącymi wydarzeniami wyssało mnie z łóżka. Po śniadaniu poszłyśmy, czyli Spacka i Fenka, na długi spacer z Esme i Truśkiem (wszelkie ludzie też były). Tutaj nastąpił pewien zgrzyt, bo z okazji podekscytowania nowym miejscem, liczbą psów wokół i w ogóle światem Fen i Spac brzydko się podziamgały, przy okazji zatrzymując mi na moment akcję serca, bo Spacka zalała się krwią i miałam już wizję, że znowu tuż przed zawodami się skontuzjowała. Na szczęście-w-nieszczęściu chlusty posoki jak z zarzynanego prosiaka wzięły się tylko ze spacusiowego języka, emocje szybko opanowano i cały przykry epizod krzywdy dziewczynom nie zrobił.
Po spacerze transport na miejsce zawodów, rejestracja i oczekiwanie, umilane oglądanie części przebiegów trójkowych. I dopisało nam szczęście, bo my miałyśmy numer startowy 3, a Do ze Spacką 5 - tak więc po odprawie szybko poszłam po psa i mogłam się rozgrzewać.

Rozgrzewka idealna. Fenka uporała się z fizjologią, poniuchała i grzecznie spytała, co robimy, powtórzyłyśmy więc niewydupianie do wyrzuconego koziołka. A przede wszystkim zachwycała mnie cała ona: skupiona, chętna do pracy, spokojna... Takiego psa chciałam zawsze.
Przebiegi były treningowe, na takiej zasadzie, że można było psa dowolnie nagradzać między ćwiczeniami i nie miało to wpływu na punktację, co dla nas było rozwiązaniem wspaniałym. Zastanawiałam się tylko, JAK nagradzać - w końcu zdecydowałam się napchać do kieszeni smakołyki (w ten sposób, bez dodatkowych gadżetów, wyglądałam jak na prawdziwych zawodach) i wziąć Fenki kochanego szopa jako nagrodę-zabawkę, ale skorzystać z niego na sam koniec, gdyż obawiałam się, że psiul pobudzi mi się zabawką nadmiernie i będzie po mnie kicać, kiedy ją schowam.
W końcu poproszono nas na halę, wchodzimy na ring przygotowawczy i tutaj drobny zgrzyt - ledwo zaczęłam skupiać Fenke na sobie, a już poproszona nas na ring. I zrobiłam błąd, bo nie poprosiłam o więcej czasu, tylko na ów ring posłusznie poszłam...
... co zaskutkowało tym, że podczas mojego przywitania z sędziną nie tylko zapomniałam, że mam przedstawić siebie i psa, ale i całkowicie nieskupiona Fenka zawąchała się w komisarzującej Ewie i z trudem przywołałam ją do względnego porządku - bardzo względnego, bo stała radośnie między mną a sędziną z wzrokiem błądzącym za rozumkiem. Uprzejmie dała się lekko dotknąć i otrzymałyśmy 8 punktów za socjalizację, najbardziej liberalną ocenę w powiecie.
Mimo paskudnego stylu ucieszyłam się wielce, hojnie nafutrowałam Fenkę karmą i ruszyłyśmy do pachołka od przywołania, kolejnego ćwiczenia. Pozycja zasadnicza ok, leżenie krzywe jak zawsze, odchodzę, odwracam się, przywołuję zwierzę, rusza jak marzenie, kicającym galopem... i, jasna cholera, powtarza numer z przebiegów altowych, czyli mija mnie i wącha glebę za mną. Z zaniepokojenia, jakie jej zachowanie wywołuje wśród ekipy sędziująco-komisarzująco-sekretarzujacej wnioskuję, że wcześniej nasikał tam jakiś pies, co może Fenki nie usprawiedliwia, ale tłumaczy jakoś. Cudem ją zgarniam, dostawiam byle jak, po końcu ćwiczenia nagradzam, ale i bardzo tymi nagrodami próbuję skupić na sobie. 5 punktów, i tak miło.
Dalej aport. Wysiaduje przepięknie, rusza jak strzała, podejmuje, wraca szybko... i, nie wierzę, powtarza numer z przywołania, zawąchuje się za mną! Ale najlepsze, że ani koziołka nie mieliła w biegu, ani wąchając nie puszcza, więc szybko przywołana do porządku i nogi ładnie się dostawia, nie pluje koziołkiem i, ostatecznie, wygrywa nam 7 punktów. A we mnie wszystko śpiewa, tańczy i gra skoczne melodie, bo to było może niesubordynowanie, ale jakie piękne, w jakim stylu znakomitym, TRZYMAŁA TEN CHOLERNY KOZIOŁEK!!
W cudownym humorze idziemy na chodzenie przy nodze na smyczy (i tutaj ogromne podziękowania dla Ewy, która komisarzowała tak pięknie i sprawnie, że nie pamiętam, kiedy zamieniła mi koziołek na smycz, a zrobiła to niewątpliwie). Po strasznych doświadczeniach zawodów altowych nie wiem, czego się spodziewać, mam obawy, liczę się z koniecznością pomagania, skupiam się na 105%. Ale Fenka ewidentnie też, idzie pięknie, ze dwa może razy zrywa kontakt wzrokowy, ale idzie, idzie ładnie i równo, widać, że chce. Ja zakwitam polnym kwieciem, sędzina stawia 9 punktów.
Następna jest przeszkoda, od stuleci niećwiczona, ale mocna mimo pokracznego stylu. Na odprawie dowiedziałam się, że wolno mi tylko raz powiedzieć "hop", postanawiam więc zaryzykować. Dostawienie, komenda, Fenek leci, skacze bokiem jak to ona, wraca bez komendy, dostawia się, chyba po drodze mnie zahacza, bo 9,5 punkta - a może to za szpetotę skoku? Nieważne, dla mnie bomba.
Wracamy na chodzenie przy nodze bez smyczy. Humory nasze super, to pamiętam znakomicie - te wpatrzone we mnie fenkowe ślepia, jej chęć do pracy. Ruszamy, idziemy, jest - jak na nas - znakomicie. Bezwstydnie się na nią gapię, uśmiecham się, raz chyba (a może to było przy chodzeniu na smyczy) koryguję jej odpływanie malutkim kroczkiem w prawo. Część mojego mózgu mówi, że nie jest to najpiękniejsze chodzenie na świecie, ale część krzyczy, że jak na Fenkę i mnie, jest wybitne i to mi wystarcza. Bonusowa niespodzianka czeka na mnie na koniec przebiegu, Wy też poczekajcie =).
Zmiany pozycji. Mam pełen luz, zdecydowałam (i, ku rozbawieniu reszty ekipy Team Spirit, powtarzałam sobie głośno przed startem), że robimy zmiany na komendy domowe siad i leż, bo do pac i kic nie wrócę, a zmiany na nieruchome przody mamy rozgrzebane nie do pokazania. Robimy więc na luzie, tylko komendy głosowe, leżenie jak to Fenka, łapka za łapką, siadanie z kicem. 8 punktów.
Na koniec zostawanie - niby pewniak, czyli, od altowych przebiegów to wiem, loteria ;). W siedzeniu, tak jakoś wolę, Stoję plecami do Fenki, stoję, nikt nie mówi, że coś popsuła, więc stoję, nudzę się okropnie, myślę niecenzuralnie, kiedy koniec i w tym momencie pada "proszę wrócić do psa". Wracam, siedzi jak posąg. Zasłużone, nieskromnie powiem, 10 punktów.
Ewa mówi "koniec ćwiczenia", nagradzam Fenkę żarciem, ale wokół jakoś nic się nie dzieje, więc głupio pytam "To już?" i dowiaduję się, że owszem. Wyrywam więc z kieszeni szopa, Fenka szarpie się jak marzenie, jeszcze podchodzi sędzina i mówi magiczne słowa "I loved the heelwork". LOVED. THE. HEELWORK. Fenki. Szalonego Zgredka. Nasze chodzenie, kiedyś tak paskudne. I faktycznie, potem dowiaduję się, że za chodzenie bez smyczy było pełne 10 punktów. Schodzę z ringu trochę w szoku, trochę w euforii.

Sumarycznie kończę z imponującym mi wynikiem 83,5 pkt i oceną doskonałą (sędzina Lucie Gabrielova z Czech). Sprowadziłam później, że od przebiegów altowych poprawiłam, poprawiłyśmy ocenę o równe 50 punktów!

Po wyjściu z hali mam malutki dylemat, czy oglądać przebieg Do ze Spacją, czy iść biegać Fenkę. Wygrywa Fenka, idziemy na łąkę, szalejemy z szopem, skaczemy przez drewniane bale, spuszczamy stres. I radujemy się ogromnie.

Potem było jeszcze sporo wydarzeń. Było oglądanie innych przebiegów, w tym cudnego buldożka francuskiego, Molly - jakoś mi zawsze serce rośnie na widok osób pracujących z psami nietypowych ras albo z kundelkami z adopcji, cieszy mnie nieelitarność obedience mimo wszystko. Był spacer. Była dekoracja, podczas której nie mogłam uwierzyć, że wciąż nie jestem wyczytana (bo szło od ostatniego zawodnika), rozglądałam się nerwowo, prawie ruszyłam, kiedy wyczytano inna Agnieszkę i wreszcie dowiedziałam się, że zajęłyśmy szóste miejsce w stawce 23 psów.
Była kolacja fundowana przez Esme ;), zwyciężczynię klasy 0. Było wieczorne picie cydru i zachwyty nad tym, że Fenka bez problemu funkcjonuje z 3 innymi psami i wśród kolejnych 4, miejscowych, na podwórku. Był sen, był niedzielny, długi spacer i wreszcie, niestety, była pora powrotu do domu.

Z czym wróciłam? Przede wszystkim z zachwytem nad tym, co daje nawet nie praca-praca, bo tego nam ostatnio brakowało, ale po prostu bycie z psem, spacery i praca nad sobą i nad relacją. Z zachwytem nad Fenką, nie jako psem sportowym, ale po prostu psem, psem do życia, do włóczęgi, psem, który o 7 rano w poturniejową niedzielę pakuje mi się do łóżka. I nie chodzi wcale o punkty, choć miło poprawić wynik aż o 50; nie chodzi o pozycję w stawce, bo ta nie zależy ode mnie, chodzi o zupełnie inny kontakt, o radość z pracy, o to, że utrzymałam na wodzy głupią ambicję, o to, że wybrałam wybieganie psa po starcie zamiast oglądania innych. O własny rozwój i radość z niego.
Ale mam i motywację do pracy obikowej, dużą, bo daje ona efekty. Nie mamy zmian pozycji, a przydałyby się. Musimy przepracować mijanie mnie przy przywołaniu, co nie będzie łatwe, bo na treningu czy spacerze nie występuje (nie było go nawet na hali w sylwestra). No i powoli warto może opanowywać ćwiczenia z wyższych klas, bo może, może, może z tych zerówek jednak wyjdziemy i to niekoniecznie za wiele lat.

Napisanie tego wpisu zajęło mi 5 dni, które przechorowałam lekko i przyznam, że w tym czasie nieco Fenkę zaniedbałam. Ale dziś jest piękny, wiosenny jakby dzień. I wracamy do gry.

A na koniec jedno jedyna nasze zdjęcie z przebiegów, dekoracja. Wyglądam jak Buka, ale nic to:


poniedziałek, 9 lutego 2015

Przed treningowymi przebiegami w Poznaniu

W weekend - przebiegi treningowe OBIFun w Poznaniu.
Tymczasem mnie dopadło gwałtownie zwiększenie ilości pracy (zawodowej), do tego mróz i ogólna przyjemność czerpana z po-prostu-spacerów. Dlatego od dłuższego czasu na hali bywamy rzadziej, detale obikowe szlifujemy w domu,  na dworze raczej łazimy i kicamy.
Zawody za pięć dni.
Nie robiłam pełnego przebiegu zerówkowego od... pewnego czasu =).
Powinnam chyba panikować.

Tymczasem dłubię kroczki, niemielenie aportu, zmiany pozycji i jaram się każdym małym sukcesem, chociaż już wiem, że owe pozycje będziemy w weekend robić za ręką i być może ze smakołykiem.

Na zawodach planuję dobrze się bawić, dobrze bawić psa, a moje cele to porządny rytuał przedstartowy, niegubienie fenkowego skupienia, niezacięcie się na jakiejkolwiek ambicji i zmierzenie się z końskimi kupami. Jeśli przy okazji uda mi się poprawić wynik z przebiegów altowych (czyli zająć miejsce wyższe niż 5 od końca), padnę chyba z radości.
Planuję też zaliczyć jakiś fajny spacer w niedzielę.

Strasznie podoba mi się ten nowo odkryty spokój.
A na wygrywanie prawdziwych zawodów mamy jeszcze furę czasu.

piątek, 30 stycznia 2015

Małe sukcesy, wielka radosć

Trening przedwczoraj. Pierwszy długi i halowy od dawna. Fenka pobudzona jak nieszczęście, a co gorsza, ćwiczone od miesiąca kroczki przy nodze wychodzą jej... bokiem chyba, bo na pewno nie poprawnie. Złoszczę się, frustruję, robię przerwę, potem ćwiczymy nasze ulubione ćwiczenia, wracamy do kroczków, pierwszy sukces spektakularnie nagradzam, skaczemy, radujemy się, wyciszamy i koniec treningu.

Trening wczoraj. Drugi halowy w ciągu dwóch dni. Fenka skupiona, radosna, chętna do roboty, wpada na Magdę i wita się z nią jak z najukochańszą ciocią. Z duszą na ramieniu wracam do kroczków... Wychodzą!! Skubane kroczki idą! Ale nie idealnie, więc w przypływie szaleńczego geniuszu postanawiam spróbować sztuczki, która ponoć psom utrudnia: obok głowy Fenki trzymam rękę z samokontrolą. I nagle wszystko wychodzi fantastycznie! Tego właśnie potrzebowała, żeby się skupić i opanować, a zarazem domotywować. Ha!
A przy okazji korzystamy z wybitnego oka i zasoby metod Magdy, która pokazuje mi myk na ćwiczenie zmian pozycji (w najgorszej naszej parze, siad-leż). Fenka z Magdą śmiga pozycja jak zawodowiec.

Spacer dzisiaj. Załatwiałam sprawy na mieście, więc Fenek wylądował w bagażniku i pojechałyśmy na Pole Mokotowskie. I patrzyłam na tego małego pieska z chorągwią zamiast ogona, jak galopuje radośnie, nielegalnie i mało uprzejmie płoszy wrony, taszczy najcięższe kawały drewna, wraca na każde moje słowo, ani razu nie robi niczego dyskusyjnego (mimo biegaczy, rowerzystów i psów wokół) i wciąż ogląda się, czy za nią idę i czy czegoś nie chcę. Oraz pobawiłam się z nią w pozornie durne wbieganie na górkę - przypadkiem odkrywając, że moje zachowanie i słowa potrafią tego psiaka podkręcić i wyciszyć, przepięknie skupić i skłonić do szaleńczego biegu.

Wszystko drobiazgi. Ale jakże przyjemne, jakże ważne!

niedziela, 25 stycznia 2015

O obedience na poważnie

Mam taki specjalny zeszyt, w którym zapisuję wszystkie ważne rzeczy, związane z pracą z Fenką. Pierwszy obediencowy wpis do owego zeszytu mam datę 17 stycznia 2014 roku - pora więc chyba, żeby podsumować, co dało mi zaangażowanie się w ten sport. Zapraszam Was więc na bardzo osobistą wycieczkę po mojej głowie.

Czego NIE dało mi obedience?
Tak, zaczynam nie od tego, co miało być tematem wpisu. Tak lubię.

Obedience nie dało mi przerostu ambicji i parcia na wygraną. Nie planuję puścić Fenki na emeryturę, a sobie nabyć idealnego szczeniaka, przyszłego i niewątpliwego mistrza świata. Nie cisnę treningów po trzy godziny codziennie. Nie zapisuję się na milion zawodów. Tak po prawdzie, to debiut na zawodach zawodach wciąż przed nami, bo na razie byłyśmy tylko (i aż, bo było to doświadczenie nie do przecenienia) na treningowych.
Nie zaczęłam postrzegać psa jako maszynki do wykonywania zadań. Nasze spacery nie stały się nieustannym treningiem równania, kontaktu i aportu. Pomiędzy spacerami Fenka nie siedzi zamknięta w klatce, nie izoluję jej od ludzi i psów. No, od psów trochę tak, bo psy ją nierzadko strasznie wkurzają.
Nie pojawiła się we mnie nagła potrzeba udowodnienia wszystkim, że jesteśmy najlepsze i wszystko wygramy.
Nie zwijam się w paroksyzmach zazdrości, widząc Spację (młodszą o Fenki o, jakby nie patrzeć, dwa i pół roku) lepiej się szarpiącą, mająca nieporównywalnie lepsze zmiany pozycji, lepszą wymianę zabawek i znacznie lepiej ogarnięte emocje.
Nie gardzę osobami, które nie uprawiają sportów (albo uprawiają inne niż obi).
Nie uważam, że jestem najmądrzejsza.

Co w takim razie DAŁO mi obedience?

Zupełnie inaczej patrzę na mojego psa. Mam wrażenie, że widzę ją lepiej, pełniej, niż kiedykolwiek. Widzę jej olbrzymie zalety, wielki potencjał. Widzę jej wady i ograniczenia, widzę, jak odbiły się na niej moje błędy i moje dobre decyzje.
Zupełnie inaczej też słucham mojego psa. Wyczuliłam się jak nigdy na komunikaty, które mi wysyła. Czytam jej emocje z większą uwagą, słucham jej sygnałów, gdy mówi mi o trudnościach i potrzebach.
Zrozumiałam lepiej niż kiedykolwiek, że dostaje się tylko tyle, ile się dało. Dlatego staram się dawać Fence dużo, jak nigdy pilnuję regularności spacerów i aktywności pozasportowych. Wiem, że nie będę miała pełnego skupienia od psa, który dawno się nie wybiegał ani pełnego zaangażowania od psa, który jest zmęczony. Wszystko się łączy: słuchanie psa, patrzenie na niego, wiedza o jego potrzebach i dawanie mu uczciwie, by potem z czystym sumieniem o coś prosić.
Wyrobiłam cierpliwość. Nauczyłam się, że jedna sesja to za mało, żeby "zrobić" całe zachowanie (co, serio, było dla mnie trudne, bo Fenka jest potwornie bystra i przesuwanie poprzeczki w górę w zawrotnym tempie nie raz uszło mi na sucho). Zrozumiałam, że są elementy obi, które ćwiczy się powolną dłubaniną po parę minut dziennie przez wiele, wiele dni, zanim coś wyjdzie. Albo ćwiczy się długo, nic nie wychodzi i trzeba wszystko zdemontować i zaczynać, inaczej, zupełnie od nowa.
Nauczyłam się także systematyczności, no, wciąż się jej uczę. Zeszyt do notowania, co robimy, powstał właśnie z tej okazji. Nie raz i nie dwa zobaczyłam, że szarpanie raz tego, raz tamtego ćwiczenia na treningach co tydzień nie przynosi efektów; niewiele daje też wielki wysiłek w weekend i potem tydzień niczego.
Zupełnie inaczej patrzę na problemy. Dawno temu fakt, że nadpobudliwość Fenki wykluczyła ją z dogoterapii była dla mnie tragedią i czymś zupełnie nie do ogarnięcia. Teraz każdy problem, czy malutki ("ona paralitycznie wystawia lewą przednią łapę przy zmianach pozycji!") czy duży ("ona obsesyjnie drze japę na niektóre osiedlowe psy, stojąc przy drzwiach balkonu!") daje się obejrzeć, zanalizować i można opracować rozwiązanie. A potem jeszcze to rozwiązanie można wdrożyć!
Z tym wiąże się też fakt, że od nowa odkryłam w sobie pasję uczenia się. Wykłady Magdy Łęczyckiej o obi były czymś, na co leciałam jak na skrzydłach (choć odbywały się na koniec mojego długiego dnia pracy, w hali, w której nie zawsze było idealnie ciepło, krzesła były z plastiku i w ogóle, nie no, daj sobie spokój, dziewczyno, nie lepiej poleżeć w domu na kanapie?). Obikowe DVD Marii Brandel oglądam niemal z wypiekami na twarzy. Słucham innych, czerpię z ich doświadczeń, czytam, chłonę wiedzę całą sobą i bardzo mi z tym dobrze.
Pilnuję emocji. Nie jestem robotem, nie wytnę ich, nie amputuję ich też psu, ale mogę próbować nad swoimi panować, wzmocnić radość i zachwyty, stonować irytację i frustrację. Mogę za nimi też pójść, ale sensownie, i iść na spacer zamiast treningu. Mogę, ba, powinnam pomagać Fence w ogarnianiu swoich emocji.
Gdzieś powoli zdycha moja nadmierna ambicja. Tak, jasne, chciałabym - gdzieś z tyłu głowy - wreszcie przestać tylko się uczyć i zacząć wygrywać zawody, stawać na podiach i oglądać swoje zdjęcie na okładce... no, wiecie, coś w podobie. Ale ten głos jest coraz cichszy, Coraz bardziej nie tylko wiem, ale i czuję, że bez sensu jest mierzenie swoich wyników względem wyników innych. Coraz bardziej jara mnie nie porównywanie się z innymi, a rywalizacja naszego teamu z dzisiaj z nami z wczoraj. Dumna byłam z siebie, przyznam, kiedy po przebiegach altowych podjęłam decyzję, że choćby nagrodą na przebiegach poznańskich był Ford Mustang, my startujemy treningowo, spokojnie, z nagradzaniem, żeby budować dobry obraz zawodów, a nie idiotycznie (dla nas) cisnąć na wynik (a organizatorzy poznańscy w nagrodę zmienili sposób oceniania przebiegów, ale to zupełnie inna bajka).

W ogóle dzięki obedience (obedience w wersji Team Spirit, naszemu obedience) wszystko, cała relacja z psem, ułożyła mi się w głowie w jeden, spójny obrazek. Jak nigdy i coraz lepiej rozumiem psy w ogóle, swojego psa, siebie, to, co dzieje się między nami, ten sport, wszelkie zależności. Mam zarazem poczucie, że dostałam klucz do tych połączeń, że w głowie klaruje mi się coraz bardziej jasny, spójny, prosty przewodnik po tym niesamowitym świecie.
I jest to piękne uczucie.

Obedience - a właściwie pod tym pojęciem kryje się nie tylko sport, ale i klub, i poznani ludzie, i długie domowe rozmowy, i wymiany poglądów z innymi, i szukanie wiedzy na własną rękę; ale wszystko zaczęło się, moim zdaniem, od pierwszego spotkania z obedience - nie zmieniło mnie ani mojego psa w roboty do wygrywania i zgarniania trofeów.
Obedience nie zrobiło ze mnie idealnej przewodniczki ani idealnego człowieka. Napisałam wiele o tym, czego się nauczyłam, ale nie oznacza to wcale, że wszelkie te zmiany udały się na 101% i nigdy nie czuję zazdrości, nie lenię się ani nie wkurzam.
A jednak, obedience nieodwołalnie skierowało mnie na drogę do bycia coraz lepszą przewodniczką, lepszym człowiekiem dla moich psów, kto wie - że uderzę w lekko patetyczny ton - może i lepszym człowiekiem w ogóle? I jest to droga, którą idzie się bardzo przyjemnie. Do tego stopnia, że już nie wyobrażam sobie zejścia z niej.