piątek, 30 sierpnia 2013

Fenkowy egzamin PT

Wczoraj zdawałyśmy z Feneczkiem egzamin PT1 i opiszę to teraz "dla potomności" oraz dla siebie, żeby nie zapomnieć, co jest ważne.

Trzeba na początek powiedzieć, że nasza przygoda z obedience, ćwiczonym fajnie i intensywnie, została zawieszona w kwietniu, kiedy to odwołano zawody, które miały być naszym debiutem. Potem przyszła wielka praca zawodowa, wakacje, ogólne zniechęcenie spowodowane brakiem celu i obikowanie leżało odłogiem. Okazało się jednak, że celem zdobycia uprawnień psa terapeuty Fenka musi mieć zdane PT lub obi, a że egzamin an terapeutę zdała już w połowie, trzeba było się sprawnie za to wziąć. I na PT padło. Na obozie dogoterapeutycznym odbyłyśmy nawet parę treningów, szło nieźle. Kiedy termin egzaminu wyznaczona na 28 sierpnia, przejęłam się i codziennie krótko ćwiczyłyśmy. Przed egzaminem uważałam, że jesteśmy jako tako przygotowane, acz wiedziałam też, że paru rzeczy nie mamy.
W dzień egzaminu, już na miejscu, wpadłam w bardzo kiepski nastrój. Po pierwsze, byłam wściekła na siebie, bo doszłam do wniosku, że ledwo wiem, jak ten egzamin wygląda, bo poświęciłam na ćwiczenia za mało czasu, bo czułam się ogólnie nieprzygotowana - a uważam, że jak się jest przygotowanym, to się robi, a jak się nie jest, to się nie robi i opcja "jestem nieprzygotowana, ale zrobię" bardzo mi się nie podobała. Miałam więc szczerą ochotę odwrócić się na pięcie i pójść do domu.
Zrezygnowałam z tego jakże świetnego pomysłu i postanowiłam rozćwiczyć psa. Ale, okazuje się, że powiedzieć łatwo, zrobić trudniej. Fenka była nieskupiona w sposób epicki - ona, z którą ostatnio intensywnie ćwiczę nieciągnięcie na smyczy, więc na zwykłym spacerze na siusiu idzie obok mnie, wpatrzona, tutaj powiedziała, że ma w nosie i będzie węszyć. Albo chodzić. I nie, nie ma, że mi smutno, ona nie chce. Wykonałam więc szaleńczą pracę ze skokami, piskami, smakołykami, tańcami, nakręcaniem na listki i trawki - no, wszystko. Wydawało się, że pomogło, mogłyśmy ruszać.

Tak więc bojowym krokiem wchodzimy przywitać się z komisją. Fajnie, fajnie, siad przy nodze, sędzia podchodzi, a mój nietowarzyski Feneczek wykonuje dziki skos-podskok z serii "wow, wuuujek!!" (do całkowicie obcego faceta). Żeby tego było mało, zauważa też drugiego psa z pary i stwierdza, że jest przeciekawy. No czad, myślę, zdumiona raczej niż zdenerwowana. Ale nic to, lecimy - ale skupienia psiego, wywalczonego z trudem, nie mam.
Chodzenie przy nodze na smyczy. Tutaj w normalnych warunkach byłabym spokojna, Fenka to umie, robi ładnie bardzo, nawet jeśli czasem nieco za daleko idzie. W normalnych warunkach. Tutaj jednak jeszcze dała radę wykonać "noga" na starcie, dała mi nadzieję, że będzie ok, bo pięknie się skupiła... Rzucam "równaj", ruszamy. I zaczyna się cyrk na kółkach, Fenka idzie w totalnym dryfie, za mną, obok, przed, no, najgorszy tryb spacerowy, masakra. Próbuję ją skupić, mam już w nosie karne punkty, wołam, cmokam, klepię się po udzie - nie pomaga NIC. Zwroty, które pięknie ją zawsze skupiały, też nie. A we mnie niedowierzanie miesza się z totalnym luzem, bo czuję, że to już koniec, że zaraz zostanę poproszona o zejście z ringu; głupio mi i wstyd, ale tak bardzo nie poznaję mojego psa, że w sumie mi wszystko jedno. Zwrot, zatrzymanie, trucht z powrotem, wszystko w tym samym stylu.
Chodzenie bez smyczy identyczne, pies super skupiony na starcie i wylatujący do własnego świata po dwóch krokach. Żeby dodać akcji komiczności, na dwa ostatnie kroki się skupia, zwrot jakoś robi, przy nodze siada.
Przywołanie. Na tym etapie nie czułam nic, ewentualnie lekkie niedowierzanie, więc szło spokojnie. "Zostań", odejście, zwrot, chwila głębokiego patrzenia w oczy, "noga", pies drgnął, nie wstał. Nieważne, że jest to nasze najmocniejsze ćwiczenie. Powtarzam "noga", Fenka zajarza, dolatuje jak rakieta, dostawia się pięknie. Rozpoznaję własnego psa.
Aport. I powiem, to był najlepszy aport w naszej historii. Rzuciłam ciche "siedź" tuż przed wyrzuceniem koziołka, rzut, Fenka śledzi aport, ale siedzi, spogląda na mnie, komenda "weź", leci galopem, łapie przepięknie, komenda "noga", dobiega galopem, ustawia się jak marzenie, wyjmuję jej aport z pyska (nie wypluwa!), kwitnę z zachwytu.W odróżnieniu od sędziego, który informuje mnie, że pies ma oddawać aport siedząc przed przewodnikiem, co totalnie mi się nie zgadza, bo instruktorka mówiła mi, że to wszystko jedno! Bunt jednak natychmiast we mnie gaśnie, bo jestem dumna pod niebiosa, aport mistrz, aport na oklaski na zawodach obi.
Zmiany pozycji. "Zostań", odchodzę, zwrot, "pac" najwolniejsze na świecie, "sit" piękne.
Bieganie na komendę i przywołanie. Masakra spodziewana, bo Fenka miała dzień totalnego nierównania, a i miałyśmy to ćwiczenie w żaden sposób niezrobione (nie ma go na obi, a jakoś się słabo zebrałam do ćwiczeń samodzielnie). Na komendę "biegaj" zgodnie z prognozami sucz wydupiła wąchać. Wołam "noga", aha, jasne, mogę sobie wołać. W końcu odzyskuję psa po dłuższej chwili rozpaczliwej walki o jej uwagę, wstyd mi znowu.
Badanie zębów: podejście do sędziego, cudem usadzenie psa przy nodze, ale siedziała pięknie, zresztą sędzia bardzo szybko rzucił "już, dziękuję" i odesłał nas na zostawanie.
Zostawianie było kolejnym ćwiczeniem, którego byłam - niemądrze - pewna. W warunkach czy domowych, czy spacerowych, czy obikowych, czy szkoleń dogo, Fenka zostaje jak przyklejona i już, ostatnio nawet, kiedy znikam jej z pola widzenia. No więc na pewniaka daję "siad", daję "zostań", odchodzę. Feniątko siedzi pięknie, siedzi, mało się rozgląda, sielanka i piękno... i nagle się kładzie. Mi wszystko opada, prawie wybucham śmiechem, chcę ją poprawić, ale sekretarz mówi, żeby leżała. Leży więc, rozwala się jak panisko, ja stoję już na pełnym luzie, bo absurd naszego wystąpienia mnie rozbroił, ale kątem oka widzę, że zdająca z nami sunia leci radośnie wprost na Fenkę. Staję więc natychmiast na baczność, rzucam twarde "zostań" pewna porażki... a Fena zostaje. Ledwo rusza głową, kiedy tamta prawie po niej przebiega i staje trochę za nią, a trochę obok. Pękam z dumy po raz drugi i tak kończy się egzamin.

Wyniki zaskakują. Po pierwsze, zdałyśmy. Po drugie, 178,5 pkt (na 200). Ocena dobra. Za chodzenie przy nodze ucięte 3 pkt w wersji na smyczy i 5 bez smyczy, 4 punkty ucięte za "biegaj-noga", pół za przywołanie, po jednym za całą resztę poza zębami (tu komplet) i... aportem, za który straciłyśmy aż 5 na 30. Tutaj smutek, ale patrząc, ze zaliczyłyśmy inne koszmarki, nie mam prawa narzekać.

Wnioski są proste. Po pierwsze, mam super psa. Po drugie, mój pies mnóstwo umie. Po trzecie, potrafi zaskoczyć. Po czwarte, ma fenomenalny tryb pracy. Więc do zrobienia jest de facto jedno: dużo pracy na odłożonej nagrodzie, w przeróżnych warunkach, żeby w ten tryb pracy wchodziła niezawodnie - i podbijemy ringi. Druga praca do wykonania nad moim refleksem i odruchami.
Myślę o ostrym trenowaniu obi, znów.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Zaawansowany Obóz Dogoterapeutyczny - Gołdap 2013

Tam właśnie byliśmy od 8 do 18 sierpnia w pełnym składzie, czyli dwuosobowym i trójpsim. Obóz organizowało Stowarzyszenie Zwierzęta Ludziom, wielokrotnie tutaj wspominane, którego Ludzie są członkiniami, podobnie jak Fenka i Luna, która na początku lipca śpiewająco zdała testy predyspozycji do pracy w dogoterapii.
Obóz był przede wszystkim intensywny. Zajęcia różnorakie trwały od 8 rano, a przeciągały się nierzadko do po 22. Istniała wprawdzie przerwa na śniadanie i obiad, ale różnie z nimi bywało, bo mniej lub bardziej dodatkowe zajęcia potrafiły na nie dość swobodnie nachodzić.

Pierwszy wielki plus dla psiuli: zamknięcie w klatkach znosiły dość pięknie, z okazjonalnym tylko darciem paszczęk. Bardzo pięknie też zinternalizowały i zgeneralizowały zakaz pchania się na ludzkie łóżka (tutaj poza próbującym regularnie szczęścia Charliem), który nijak nie przeszkadza im w spaniu na łóżkach niezasiedlonych. Cóż, taki mamy układ, niech będzie.
Program obozu zakładał dwa godzinne szkolenia psów dziennie (rano i wieczorem) oraz dodatkowe godzinne szkolenie PT od czasu do czasu; plus uczestnictwo w zajęciach z dziećmi raz lub dwa razy w ciągu obozu. W ten sposób Lunka stała się najbardziej zarobionym psem ze stada, bo zasuwała na dwa szkolenia dziennie i dodatkowo (w wielkim stylu) zaliczyła dwoje zajęć. Tutaj swoją drogą najchętniej umieściłabym litanię zachwytów nad nią, ale nie będę tej przyjemności odbierać jej Przewodniczce.

Na szkolenia ze mną chodzili na zmianę Charlie i Fenka (ona miała PT, więc rzadziej pojawiała się na ogólnym). I tutaj piać z zachwytu będę całkowicie bezczelnie: Charlie pracuje jak marzenie, skupia się idealnie, nowe sztuczki łapie w tempie fenomenalnym. Gorzej idzie mu praca przy wycofanym smakołyku, ale i to ogarnia.
Poza tym bardzo podoba mi się jego życie z innymi psami. Owszem, ma skłonność do ustawiania nowo poznanych psów, którym bezceremonialnie na dzień dobry kładzie łapy lub łeb na karku i/lub bulgocze w ich kierunku i to za fajne nie jest, ale za to nie atakuje, nie gryzie nigdy (a było parę spięć, kiedy psiak potraktowany przez Charliego dominacją na powitanie się zezłościł) oraz absolutnie fantastycznie reaguje na korekty - wystarczy, że ostro powiem, że ma być spokój, i idealny spokój z pełnym skupieniem jest natychmiast. Tyle w kwestii "psa mordercy", który spędził kilkanaście godzin na treningach w dużej grupie psów, który mijał je masowo co dzień i który żadnego problemu nie zrobił.

Fenka dostała nową ksywkę. Brzmi ona "Szalony Piesek" i została nadana przez dzieci, obserwujące jej skoki i wyskoki w drodze na szkolenie. Ale umówmy się, Szalony Piesek czy nie, Feneczka pracuje wspaniale. Okazało się, że ma piękny aport, jakby faza na noszenie przedmiotu tryumfalnie w kółko minęła zupełnie. Prócz tego wyszło nam, że jest świetnie przygotowana do zdawania egzaminu PT (wprawdzie nie za mną, a z Gosią-szkoleniowcem, ale wykonała bardzo poprawnie calutki program, raz tylko zawąchując się przed przywołaniem). No i uwaga, zdała pierwszą część egzaminu na psa-terapeutę SZL, czyli posłuszeństwo, z pięknym wynikiem 22 na 24 punkty. Druga część wkrótce.

Cóż jeszcze? Okazji do pławienia się było malutko, ale Charlie i Fenek zaliczyli dwa wodowania w jeziorze. Że Fenka z tej okazji traci rozum ze szczęścia, wiedziałam od dawna, ale okazało się, że i Charlie na swój sposób bardzo cieszy się z kąpieli - włażąc do wody i wykładając się w niej z błogim wyrazem pyszczyska. Przeuroczy w tym jest.

Wreszcie po raz kolejny sprawdziłyśmy użyteczność naszych psów w podróży i znowu wyszło pięknie: w drodze śpią, na postojach siusiają, na popasach grzecznie (minus burkanie raz na czas jakiś) czekają na uwiązie, aż zjemy. Jednym słowem, jest super.

O fajności obozu dodatkowo świadczy fakt, że psy (poza ogólnym ogarnięciem szkoleniowym i sprawdzeniem się w nowych sytuacjach) wróciły poważnie zmęczone i cały wczorajszy dzień poświęciły na odsypianie. A jak wiadomo, zmęczony pies to szczęśliwy pies.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Prawie pół roku z Charliem

Podsumowania wypada pewni robić w okrągłe daty czy rocznice, ale składa się tak, że mam teraz wenę oraz równe pół roku z Charliem stuknie nam na obozie dogoterapeutycznym, o którym pewna jestem, że będę miała i tak niemało do napisania.

Tymczasem dziś zorientowałam się, że minęło nam prawie pół roku wspólnego życia. Pół roku, odkąd po odbyciu trzech wspólnych obowiązkowych spacerów zabrałam Charliego z Palucha (Agata, jeśli to czytasz, jeszcze raz dziękuję Ci za wszytko związane z tym psem. Jeśli nie czytasz, dziękuję i tak). W te kilka miesięcy Charlie zaliczył mieszkanie ze mną w dwóch miejscach, dwa pobyty "na koloniach" u moich rodziców, Zjazd Tollerowy w Białej i road trip po Podkarpaciu. Dorobił się też dwóch psich sióstr i całkiem sporej ludzkiej rodziny oraz, jak się zdaje, niemałej grupy fanów na facebooku ;-).

A jaki on jest, ten mój Charlie, zwany w schronisku Chaplinem, a w domu Charlutkiem, Karolem, Żabolem, Grubym oraz Amkiem?
Na pewno jest psem niepełnosprawnym, ale w pełni zdrowym. Nie widzi lub widzi bardzo słabo i tylko "punktami" i jest to niezaprzeczalny fakt. Diagnozy innej niż wpisany w książeczkę "zanik siatkówki" nie mam jeszcze wciąż. Głównie dlatego, że nie czułam, że jest potrzebna, bo Charlie ze swoją ślepotą radzi sobie fenomenalnie. Bywał ze mną w dziwnych miejscach (na czele z Dworcem Centralnym w Warszawie, późnym wieczorem, ale zawsze) i wszędzie radzi sobie świetnie. Bawi się z Fenką, omija leżącą Lunę, obcałowuje ludzi, cieszy się spacerami. Poza tym na szczęście nic mu nie dolega, poza makabrycznie szybkim metabolizmem, który sprawia, że Gruby wcina jak pies trzydziestokilowy, a waży uparcie ok. 25 kg i każdy dzień, kiedy nie doje, od razu odbija się na jego figurze, bo żebra z miejsca wyłażą niemiłosiernie.
Jest też psem ogromnie dzielnym, zrównoważonym i spokojnym. Nic go nie może zaskoczyć, nic (nawet schody ruchome!) nie przeraża. Ekscytuje się rzadko i zazwyczaj z powodu kontaktu z człowiekiem, ale wycisza się błyskawicznie. Burkające Fenka i Luna są mu obojętne (z wyjątkiem szczekania na domofon, czego się od Feny nauczył). Na razie odkryłam tylko dwie rzeczy, które wybijają Karolka z równowagi: silny wiatr i mycie uszu; jedno i drugie jednak znosi.
Jest cudowną przylepą, wielką psią miłością i radością na czterech łapach. Potrafi dzikim szczęściem witać człowieka, który wraca z toalety; uwielbia drapanie (za podrapanie po dupce zwija się w rogalik, składa uszy i umiera z radości), pcha się na kolana, wtula w człowieka na kanapie, uwielbia spać pod kołdrą. Przeurocze to jest.
Nie jest jednak idealnie łatwy. Ma swoje zdanie, jest uparty jak stado osłów i potrafi się postawić. Nawarczał na mnie na poważnie raz w życiu, w obronie gryzaka - natychmiast to przepracowałam, wymieniając gryzak na parówkę do porzygu nas obojga i od tej pory problem nie występuje. Ale wciąż zdarzają się sytuacje, kiedy Charlie czegoś nie chce lub chce bardzo i próbuje postawić na swoim biernym oporem albo upartym powtarzaniem. Czasem na mnie "gada" - nie jest to warkot, ale wyraz oburzenia i buntu. Cały czas uważam więc, żeby wiedział, gdzie są granice i że koniec końców ma słuchać mnie, nie odwrotnie. I jestem sobie w stanie wyobrazić, że rozpieszczony od pierwszego dnia i nijak nie wychowywany mógłby wleźć swojemu człowiekowi na głowę, nieźle go przy tym strasząc.
Ale Charlie jest też psem idealnie podatnym na szkolenie. Nie wiem, ile wiedzy wyniósł z poprzednich domów, nie wiem, czy znał kliker wcześniej, ale wiem, że w tej chwili jest psem modelowym do nauki. Siadał i dawał łapę od początku, ale u mnie uczy się błyskawicznie: umie się kłaść (i paca na ziemię jak rasowy obikowiec), wywalać na plecki, kicać na komendę, ładnie chodzi na smyczy (chyba że zapomni, ale przypomina sobie szybko), przywołuje się idealnie. Odkleił się ode mnie na tyle, że bez problemu zostaje w klatce, choć miewa problem, kiedy wie, że jestem na niedaleko, ale ma pracować z kimś innym. Pracujemy wciąż, poszerzamy zasób sztuczek, poprawiamy posłuszeństwo, bosko się przy tym bawimy, bo Charlie sprawia wrażenie, jakby skupienie na pracy umiał trzymać godzinami.

Jest uroczy. Jest strasznie ładny z tą swoją masywną klatą i żabim ryjem. Jest mądry. Jest charakterny. Jest kochany. Jest super wyluzowany. I jest mój!

piątek, 2 sierpnia 2013

Żeby spacery były przyjemne

O spacerach pisało tyle osób, że wydaje mi się, że niewiele można dodać w temacie. Jednak ten wpis jest na nieco inny temat: nie chcę sprzedać moich patentów na to, jak umilić psu spacer i sprawić, żeby po powrocie padł martwym bykiem na posłanie i spał. Tym razem będzie o przyjemności ludzkiej części stada, na przykładzie potwora-Fentona.

Że Fenkę uwielbiam, nikt chyba nie ma wątpliwości. Ale daleko jej do bycia psem idealnym (choć mam wrażenie, że coraz bliżej). Pięknie, radośnie i w dużym skupieniu pracuje, jest dobrze zsocjalizowana, odpowiednio reaguje na nowości, szybko się uczy itp. itd - jednak ma też wady.
Szczególnym problemem były pewne jej zachowania na spacerze. Feniątko jest stworzeniem wielce pobudliwym, jej emocje od zera do setki rozpędzają się w pół sekundy. Ja nad tym nie pracowałam za szczeniaka (ach, gdyby człowiek był taki mądry kiedyś, jak jest teraz...!) i dostałam za swoje. Wyjścia na spacer cechowały się tym, że Fenka od założenia smyczy wpadała w poważną ekscytację, co samo w sobie jest jeszcze do zniesienia (choć na pewno niezbyt zdrowe), ale objawiało się dwiema upierdliwymi sprawami: ciągnięciem na smyczy i frustracyjnym burkaniem bez ładu i składu na losowe obiekty.
Jedno i drugie irytowało mnie, ale nie chciało mi się tego przepracować (a i miałam mało pomysłów, jak). Ostatnio jednak z dwóch powodów postanowiłam wziąć się za poprawki. Pierwszym motywatorem była obecność Charliego, który jest spokojny, nie szczeka i nie ciągnie - stwierdziłam, że skoro mam jednego ładnie zachowującego się psa, to i drugi odstawać nie powinien, plus obawiałam się, że w końcu Charlie przejmie durne, fenkowe podniecenie. Drugi powód był ambicjonalny: poznałam Lunkę, zobaczyłam, jak funkcjonuje na spacerach (a robi to znakomicie) i dowiedziałam się oraz zobaczyłam, ile pracy to kosztowało. I tutaj już pękłam zupełnie, uznając, że skoro da się sprawić, że pies fajnie i niekłopotliwie funkcjonuje na spacerze, to do roboty!

Działania przeze mnie zastosowane wyglądały następująco:
1. Zero lenistwa. Czyli na każdy spacer, nawet na nocne siusiu wokół bloku, zabieram saszetkę ze smakołykami i nastawienie do roboty. Czemu? Żeby sobie nie odpuszczać, a i psu nie mącić w głowie, bo jakże ma przyjąć sygnał, że na niektórych spacerach ma być idealna, a na niektórych hulaj dusza?
2. My way or the highway. Czyli że albo idziemy ładnie, albo wcale. Owszem, szału można od tego dostać, bo zatrzymywanie się przy każdym napięciu smyczy jest upierdliwe jak sto pięćdziesiąt, ale hej! To działa.
3. Robisz dobrze = masz radość. Czyli w użyciu było dużo klikera i dużo smakołyków. Luźna smycz - nagroda, spojrzenie na mnie - nagroda. Pochwały słowne też masowo.
4. Robisz źle = dowiesz się. Na lekkie napięcie smyczy jest "a-a" (jako sygnał braku nagrody), na przymierzanie do burkania stanowcze "nie". Na ataki szaleństwa jest korekta smyczą - nie, nie biję i nie szarpię sadystycznie, ale odeszłam od wiary w 101% pozytywnego wychowania i widzę, że lekkie, krótkie szarpnięcie, odpowiednio rzadko stosowane, przypomina psu, czego sobie nie życzę.
5. "Zagrożenie" = skupienie. Czyli jeśli na horyzoncie pojawia się cokolwiek, co może Fenkę wprowadzić w stan burkania, dostaje "siad", skupiam ją, karmię i przeczekuję, obficie chwaląc za dobre zachowanie.
6. Jestem najfajniejsza. Właściwie powinien to być punkt pierwszy i ostatni i wszystkie pozostałe.Chodzi o to, że (i wiem, że nie odkrywam tu Ameryki) jeśli przewodnik jest dla psa najfajniejszy i najważniejszy na świecie, to siłą rzeczy skupiony na nim psiak będzie spokojniejszy i motywacje do ciągania będzie miał mniejszą. Dlatego uparcie bawię się, klikam, karmię, proszę, wymagam, chwalę i w ogóle przewodzę - starając się, żeby było to robione w fajny sposób, konsekwentnie i spokojnie.
Co ciekawe, kupiłam sobie książkę "Aria, równaj!" Jacka Gałuszki i jego rady, choć znacznie lepiej opisane, bardziej złożone i w ogóle składniejsze są dość podobne do tego, co wyczułam intuicyjnie. Dumna z siebie jestem nieco, ale nie znaczy to, że pojadłam wszystkie rozumy. Książka, przeczytana, leży na widoku i zamierzam parę rad z niej wprowadzić w życie.

I jakie są skutki? Przyznam, że zaskakująco dobre. Szczególnie, że pracę zaczęłam tuż przed odstawieniem psów rodzicom, więc pewna niemal byłam, że dwa tygodnie wolnego zniweczy może dwa tygodnie starań. Nic podobnego - po powrocie do mnie jest wręcz jakby lepiej.
Jednak nie czaruję, że jest idealnie. Przede wszystkim, praca jest wciąż daleka od skończenia, ja nie mogę pozwolić sobie na nieuwagę czy odpuszczenie suńce. Ale najważniejsze, że naprawdę widzę postępy i mam głębokie poczucie, że to zmiany nei tylko dla mojej wygody czy spokoju, ale też skupienie i wyciszenie emocji bardzo przyda się Fence.