czwartek, 27 grudnia 2012

Obediencowe zmiany pozycji - pierwszy poważny atak

Że trenujemy obi, mówiłam. Dzisiaj więc notka o tym, w czym dłubałam - nie wiem, czy zainteresuje kogokolwiek, ale mi jest potrzebna do zachowania względnego porządku.

Jak wiadomo, w obedience istnieje ćwiczenie polegające na zmianach pozycji przez psa. W niższych klasach pozycje te to "siad" i "waruj", w wyższych dochodzi "stój". Żeby było trudniej, pies musi przy wszystkich zmianach mieć nieruchomą jedną parę łap i to od przewodnika zależy, czy będą to łapy przednie, czy tylne, jednak zawsze musi to być ta sama para. Wybór, czy uczymy zmian pozycji "na nieruchomy tył" czy "na nieruchomy przód" zależy od naturalnych predyspozycji psa i preferencji przewodnika.
Do tej pory uczyłam Fenkę metodą "nieruchomy tył". Fajnie wygląda w tej wersji zmiana z leżenia do siadu i z siadu to leżenia, bo zadek pozostaje nieruchomy, za to przednie łapki efektownie wylatują w górę lub pacają o ziemię. Miałam na to komendy "sit" i "pac".
Asia, nasza trenerka, powiedziała mi jednak, że trudniej uczy się stawania z nieruchomymi tyłami (a w każdym razie bardziej męcząco) i doradziła mi przyjrzeć się, jak Fenka siada sama z siebie. I zasugerowała, żeby jednak próbowała nauczyć małą zmian pozycji z nieruchomymi przodami. Uznałam jej autorytet, uznałam fakt, że nasze zmiany pozycji i tak leżą i kwiczą, więc nie mam nic do stracenia, i postanowiłam spróbować.

Okazało się jednak, że Fenka ma mocno zakodowany ruch przednich łapek przy zmianach pozycji. Bez żadnego wspomagania macha więc nimi jak szalona i słabo ogarnia inną możliwość. Spróbowałam więc metody "zakotwiczenia" łapek na targecie. W tym celu przypomniałam małej, co znaczy komenda "cel" (dwie przednie łapki na podkładce). Mimo jednak, że wyraźnie załapała, że za łapki na podkładce jest nagroda, nie umiała tego przenieść na siadanie bez ruchu przodów. Po sporej liczbie powtórzeń niby coś zrozumiała, ale wydaje mi się, że strasznie dużo wysiłku intelektualnego ją to kosztuje.
Po dłuższej przerwie spróbowałam więc odwrotnie, czyli położyć podstawy pod perfekcyjny, nieruchomy tył. Na razie w tym celu ćwiczyłyśmy targetowanie tylnymi łapkami (komenda "tył") i spokojne stanie na targecie, bez machania kończynami i tupania. Poszło dobrze.

Dalszy plan działania jest taki, że na razie skupię się na szlifowaniu tego, co już szczątkowo mam, czyli nieruchomego tyłu. Będzie więc targetowanie do upadłego i zmiany z tyłem na targecie.
Z drugiej jednak strony, zupełnie niezależnie i w całkiem innym czasie będziemy męczyć targetowanie przednie i próbować, czy da się zmieniać pozycję, kotwicząc przód. Na pewno potrzebuję do tego zupełnie innych komend, co powoli robi się kłopotliwe. Będę też musiała uważać, żeby nie pokręcić w fenkowym łebku (dlatego skupię się na tyłach, robiąc przodu minimalnie). Myślę, że po pierwsze, poprawi to psią świadomość ciała, po drugie, precyzję w robieniu tego i tylko tego, o co proszę, po trzecie wreszcie, będę miała wyjście awaryjne na wypadek, gdyby nieruchomy tył jednak zawiódł.

Czy ktoś kiedyś mówił, że obedience jest proste?

Dogtrekking vs. bieg na orientację, czyli o terminologii

Mateusz od Tabo zamieścił na swoim blogu notkę porządkującą rozbałaganioną terminologię związaną z hasłem "dogtrekking". Polecam wszystkim, którym nie jest obojętne właściwe nazywanie rzeczy.

Przy okazji biję się w piersi, bo sama popełniałam nieraz błąd nazywania dogtrekkingiem wszystkiego jak leci. Moim stałym problemem jest, że brakuje mi wygodnego słowa "zamiast", bo jeśli zawsze zamiast o dogtrekkingu mam pisać i mówić o "marszu na orientację z psem", to oszaleję od nieekonomicznej wypowiedzi =). Póki co więc zostawiam tag "dogtrekking", a w przyszłości będę kombinować nad zręczniejszą nazwą.

wtorek, 25 grudnia 2012

Solidne podstawy

Jak zapewne wiecie, Fenka jest moim pierwszym psem, w sensie pierwszego psa, który jest wyłącznie mój, nie rodzinny.
Przygotowałam się na jej przybycie dość dobrze, ale wiadomo, że podstawy teoretyczne nie muszą przekładać się na praktykę - ba, rzadko to robią. Dlatego jestem świadoma (a świadomości tej nabrałam już w toku życia z psem), że nie wszystko przeprowadziłam idealnie i że parę błędów mi się zdarzyło popełnić. Mimo to Fenka jest strasznie fajnym psem, w którym nie zabiłam żadnego pożytecznego popędu, inteligentnym, chętnym do pracy, no, fajnym.
Nie jest jednak psem idealnym. Jest wrażliwa, momentami nadwrażliwa na bodźce z otoczenia, potrafi zupełnie bez sensu zareagować lękiem. Nie wiem, czy to mój błąd (niedobór socjalizacji, skądinad o tyle możliwy, że Fenka za szczeniaka była na kwarantannie i tego błędu na pewno nigdy już nie powtórzę), czy kwestia charakteru; wiem jednak, że muszę nieustannie pracować na tym polu, żeby nie broniła rzeczy, nie burkała na psy, ludzi i rowerzystów, wspierać ją przy kontaktach z innymi psami... I mam nadzieję, że będzie lepiej, wiem, że mamy już spore postępy w kwestii życia z Drakkarem i nie tylko, ale dużo jeszcze przed nami.
Poza tym musimy doszlifować podstawy. Brakuje nam jednej, stałej i stuprocentowej komendy przerywającej zachowanie. Mamy stuprocentowe przywołanie, ale pluję sobie w brodę, bo wynika ono z mojej nieuwagi i braku planu szkoleniowego, tak więc komendą jest "zobacz co mam!". Lepiej byłoby prościej, jak sądzę =). Generalnie mam bałagan w komendach, nie jestem pewna, czy niektóre nie są popalone. No i musimy nieustannie pracować nad motywacją, bo Fenka jest wielce cwana i doskonale wie, co jej się opłaca. Nad swoją atrakcyjnością też muszę więc nieustannie pracować.

Co mnie w tym wszystkim bawi, to to, że teoretycznie wszystko, nad czym pracować chcę i powinnam, da się załatwić w ciągu pierwszego pół roku szczeniakowego życia. Fajnie, że mnie to nie załamuje, bardziej widzę w tym ciekawe wyzwanie i wielką naukę.

wtorek, 18 grudnia 2012

Frisbee: pierwsza krew

Po długiej a wiernej służbie, jeden z naszych Dog Chowowych dysków nie wytrzymał połączenia niskiej temperatury i entuzjastycznego psiego chwytu i z cichym trzaskiem przeszedł w stan spoczynku, z zabawki stając się pamiątką. A ja mam zagwozdkę, czy przy naszym totalnie amatorskim poziomie kupienie paru dobrych, mocnych dysków to gadżeciarska fanaberia, czy dobry pomysł.


sobota, 15 grudnia 2012

Eksperymenty przeddogtrekkingowe (i prysznic)

19 stycznia odbędzie się pierwsza w tym roku impreza z cyklu Dog Orient (dla facebookowiczów, informacje tutaj, a więcej o Dog Orient na facebooku i ich stronie). Przez cały zeszły rok coś mi wypadało i nigdy nie poszłam, z zazdrością tylko śledziłam relacje Mateusza. I obiecałam sobie, że tym razem nie odpuszczę. Zanim jednak się zapiszę, chciałam sprawdzić, czy to faktycznie zabawa dla mnie - bo mam sprzęt do dogtrekkingu i chęci, mało jednak wprawy (chodziłam w wakacje, ale na spacery bardziej niż w prawdziwe trasy). No i obawy zdrowotne.
Dlatego też postanowiłam dzisiaj sprawdzić, jak poradzimy sobie z Fenką z trasą 10 km, bo taki trek planujemy w ramach Dog Orientu. Plan był prosty: jedziemy do Powsina, wracamy piechotą, patrzymy, co się stanie.

Nie utrzymując napięcia, powiem od razu, że poszło super. Miło było już przed rozpoczęciem wędrówki, bo patrzyłam na Magdę i Draka w przedszkolu. A ich przedszkolną grupę prowadzi ta sama Asia, która trenuje mnie i Fenkę pod kątem obi (DogCampus POWER!! ;-)) - i za jej sugestią zamiast stać i patrzeć, wzięłam się za ćwiczenie z małą pracy w rozproszeniach. I szło jej fenomenalnie; wprawdzie robiłyśmy tylko chodzenie przy nodze i przywołanie, ale aż mi było przemiło, jak pracowała. I jeszcze milej, kiedy Asia zwróciła na naszą pracę i postępy uwagę i pochwaliła publicznie.
A potem ruszyłyśmy w drogę. I, jak każda klasyczna opowieść, nasza wędrówka dzieli się na trzy części.
Pierwszą, na szczęście krótką, była rozgrzewka i rozchodzenie pod znakiem moim wielkich wątpliwości. Fenka szła (cała drogę) bardzo ładnie, ale nie przeszkadzało mi to martwić się, jak będzie dalej i jak sobie poradzimy.
Potem, całkiem niespodziewanie, nastąpiła część główna, która była super. Udało mi się wpaść w rytm i nieco odłączyć mózg i okazuje się, że jedno i drugie bardzo dużo daje. Szłyśmy więc niespiesznym, przyjemnym tempem i aż trudno uwierzyć, ile to daje spokoju i radości. Wprawdzie nie było widoków, które można by podziwiać, ale mogłam spokojne słuchać muzyki i po prostu cieszyć się marszem. Fakt, że pies jest na lince też sporo daje: w ten sposób nie trzeba poświęcać tyle uwagi temu, gdzie jest i co robi, po prostu jest i to zawsze blisko. Fantastyczne uczucie.
Ostatnia część zaczęła się na skrzyżowaniu ulic Sobieskiego i Alei Wilanowskiej i nazywała się końcówką. Miałam nadzieję, że uda nam się znaleźć jakieś wygodne przejście aż do domu, niestety, całe Sobieskiego dawało nam prostą alternatywę: albo idziemy posolonym chodnikiem, albo przykrytym górami słonej brei trawnikiem. Wprawdzie przed wyjściem posmarowałam fenkowe łapki wazeliną, ale mimo wszystko uznałam, że i dla nich, i dla naszych stawów, i dla samego komfortu lepiej będzie zakończyć marsz, niż próbować coś sobie za wszelką cenę udowodnić. Dlatego też wsiadłyśmy w autobus na przystanku Nałęczowska i tak wróciłyśmy do domu.
Końcowe wskazania krokomierza to 9 km (z haczykiem, ale haczyk ucinam na poczet dreptania przy ćwiczeniu obedience) i 110 minut.

Pora teraz na wnioski.
Pierwszy i najważniejszy jest taki, że zaraz zapisuję nas na Dog Orient. Drugi, że zachowawczo wybieram trasę Hobby 10 km.
Trzeci, że jestem bardzo zadowolona. Przede wszystkim z samego marszu i z faktu, że okazał się taką przyjemnością. Ale również z czasu, bo oznacza on, że 10 km przeszłybyśmy w niewiele ponad dwie godziny. Biorąc pod uwagę naprawdę rekreacyjne tempo, to wynik, który w pełni mi odpowiada na tym etapie. No i zadowolona jestem ze sprzętu, zarówno z niezawodnego pasa i amortyzowanej liny, jak i z nowych butów. Z Fenki nie jestem zadowolona, nią jestem zachwycona.
Czwarty, że Fenka, jak wspomniałam wyżej, jest super. Szła fajnie, równo, pobudzała się rzadko, nie marudziła. Miała przez moment pomysł, żeby iść mi przy nodze, ale dała się posłać naprzód. Nie ciągnie, bo nie jest psem pociągowym, ale ładnie trzyma napiętą linkę i tylko tego od niej wymagam, bo spodziewanie się po 15 kilogramach psiaka, że mnie przeciągnie przez całą trasę, byłoby sadyzmem =). Sprawiała wrażenie, że bawi się dobrze. Cieszę się, że jej nie przeforsowałam: owszem, teraz śpi, ale w autobusie była całkiem żywa.
Jednym słowem, same niemal plusy. Jedynym minusem jest to, że dzisiaj nagle zrobiło się dość ciepło, nie miałam więc okazji, żeby przetestować wydajność moich płuc na mrozie. Ale i na to przyjdzie czas.

Poza tym mamy sukces domowy, bo już po powrocie uznałam, że nie ma to tamto, Fenka jest uświniona pośniegowym błockiem aż do boków, ręcznik tu nie pomoże, płuczemy psa. Pisałam wcześniej, jak kocha prysznic, od tego czasu wprawdzie próbowałam ją oswajać, ale skutki były mizerne. Ot, przestała panikować. A tutaj nagle pozytywne zaskoczenie: do łazienki weszła bez problemu (fakt, że wprowadziłam ją w fajny nastrój, machając ręcznikiem i entuzjastycznie wygadując głupoty), pod prysznic też spokojnie. Widok słuchawki i dźwięk puszczanej wody zniosła nieco gorzej, ale ważne jest, że mycie przeżyła bez dramatu. Owszem, była jedna próby wymknięcia się, ale daleko jej było do panicznej chęci ucieczki z niedawna. Owszem, było dużo sygnałów uspokajających, ale widać było, że choć jest jej niemiło, sunia całkowicie nad sobą panuje. Kiedy pozwoliłam jej wyjść, ruszyła do drzwi, ale na widok ręcznika włączyła jej się chęć zabawy i już wszystko było dobrze i całe zło zapomniane. Dzielna dziewuszka!

czwartek, 13 grudnia 2012

Przycisk on/off u psa

Przycisk on/off to takie coś, co niektóre psy mają same z siebie, a niektórym trzeba to zmontować ciężką pracą. Jak sama nazwa wskazuje, chodzi o taki mentalny przełącznik, który sprawi, że pies albo będzie gotów do działania, albo spokojny, zajmujący się sobą i mało kłopotliwy. (Oczywiście nie idzie o żadne skrajności, pies to nie maszyna etc.)
Fenka ma ten przełącznik głównie przy dwóch okazjach: w samochodzie, gdzie z miejsca przechodzi w tryb uśpienia aż do momentu, gdy pojazd się zatrzyma, oraz w domu - nad uniwersalnością przełącznika jeszcze pracujemy. Dzisiaj jednak zdumiała mnie, jak doskonale owo ustrojstwo działa. Po dość długim, ale na pewno nie wyczerpującym treningu obi dziś rano, Fenka została porzucona na 8 godzin sama w domu, w którym drzemała jeszcze przed moim wyjściem. Kiedy wróciłam z pracy, powitała mnie wielce entuzjastycznie, na krótkim spacerze była żywa i wesoła, kolację pożarła, po czym... położyła się spać. Tak po prostu. Aż mnie to zaniepokoiło, bo spodziewałam się nieco dłuższej aktywności  i zawołałam małą do pracy. Przyleciała cała rozmerdana, bardzo fajnie wykonała wszystko, o co została poproszona, po czym zwolniona znowu poszła spać - co nie przeszkodziło jej zerwać się przed sekundą i obszczekać kogoś, kto za głośno szedł pod naszymi drzwiami.
Tempo przejść "aktywność-spoczynek" i samodzielność w wybieraniu słusznej opcji ma więc moja sucz, przynajmniej w domu, doskonałe.

piątek, 7 grudnia 2012

Badanie rtg pod kątem dysplazji (i zdrowia kręgosłupa)

Dzisiaj w Klinice Małych Zwierząt SGGW robiłam Fence badanie pod kątem dysplazji oraz, korzystając z faktu, że mała była pod narkozą i pod rentgenem, poprosiłam o zdjęcia kręgosłupa - niby nie miałam powodów do niepokoju, ale po dwóch wypadkach w małym odstępie czasu ponad rok temu uznałam, że lepiej wiedzieć.
Żeby nie robić głupiego suspensu: Fenka ma HD A (czyli biodra idealnie zdrowe) i ED 0/0 (czyli idealnie zdrowe łokcie), kręgosłup także wygląda tak, jak powinien. Cieszę się ogromnie, bo jednak zdrowie rodziców (a fenkowa mama nie ma idealnie-idealnych stawów, choć oczywiście dopuszczona do hodowli jest) nie jest tak pewnym wyznacznikiem, jak certyfikat własnego psa. Poza tym ten wynik, prócz spokoju, otwiera nam także wrota do prawdziwych szaleństw z frisbee!

Jeśli zaś kogoś ciekawi, jak wygląda takie badanie (mnie na przykład całkiem to interesowało), oto pełniejsza opowieść.
Dzielnie zajechałyśmy pod klinikę z lekkim zapasem czasowym. W Klinice Małych Zwierząt SGGW byłyśmy po raz pierwszy, więc musiałam poświecić chwilę na rejestrację. Szybkie ważenie ( i szok - w obroży i szelkach Fenek waży 15,9 kg, czyli prawie dwa więcej, niż przed wakacjami!) i oddanie się w ręce pani doktor, której nazwiska niestety nie zapamiętałam.
Sama procedura badania jest prosta: po kontrolnym osłuchaniu serca i krótkim wywiadzie oraz podpisaniu zgody na narkozę (przed którym następuję krótkie, ale rzeczowe wyjaśnienie możliwych skutków ubocznych) psiak dostaje zastrzyk usypiający. Pani doktor ostrzegła, że Fenka może po nim wymiotować, ale nie doszło do tego. W gabinecie sunia zachowywała się poprawnie, ale widać było stres. Po zastrzyku chciałam położyć ją na kocyku, który dostałyśmy, ale zgodziła się tylko usiąść (nie chciałam jej do niczego zmuszać, bo wolałam uszanować jej stres). Po paru minutach widać było, że leki zaczynają działać, bo Fence zaczął opadać łebek - jeszcze chwila i już leżała, po czym padła na bok. Niedoświadczonych wrażliwców postrzegam, że widok wpływu narkozy na psa nie jest przyjemny.
Całkiem już "padniętą" Fenkę przeniosłyśmy na kocu na stół, po czym dostałam informację, że teraz pies pojedzie na zdjęcia, a potem wróci do gabinetu i wtedy będę mogła z nią siedzieć, aż się wybudzi. Spodobało mi się, że pani doktor spytała, czy może wygolić Feniastej włosy na łapce, żeby wkłuć wenflon - oczywiście się zgodziłam, ale to fajny gest.
Suczysko po zastrzyku:


Suczysko już padło:


Przypadkiem widziałam Fenkę w drodze na zdjęcia. Był to kolejny nieprzyjemny widok, bo poza wenflonem w łapce miała wyciągnięty na wierzch język. Wiem, że robi się to po to, żeby się zwierzak nie zadławił, ale znowu, rozsądek sobie, a przykre wrażenie sobie. Temat języka będzie nam zresztą jeszcze towarzyszył.
Zgodnie ze słowami pani doktor, po jakimś czasie (mogło to być ze 20 minut) Fenka wróciła, wieziona na stole. Ułożyłyśmy ją na posłaniu na podłodze gabinetu, podłączono jej kroplówkę, do pyszczka przystawiono tlen i miałam czekać aż się obudzi. Widok był zarazem nieprzyjemny i zabawny - z jednej strony bezwładny pies i sporo urządzeń wokół, z drugiej ten idiotyczny język!:


Co zabawniejsze, kiedy Feniasta zaczęła się wybudzać (po niecałej godzinie odkąd mi ją oddano) podnosiła łebek, potem całkiem żwawo merdała ogonem, natomiast schowanie języka długo nie przyszło jej do głowy.
W międzyczasie pani doktor wpadała do nas co jakiś czas, żeby monitorować stan suni. Za którymś razem wypięła jej kroplówkę, podała zastrzyk (służący chyba ostatecznemu wybudzeniu) i po chwili mała była już na nogach. Dopytywałam się i podobno reakcja Fenki na narkozę była całkowicie w normie.
Co się tyczy ostatecznego wybudzenia, bardzo mi się podobało, ponieważ mimo nieco histerycznych skłonności Fenka zachowywała się bardzo spokojnie - a obawiałam się z jej strony masy gwałtownych ruchów i może przestrachu. Na początku była mocno niepewna, widać było, że słabo jej się jeszcze stoi, po pierwszym wstaniu położyła się znowu. Po drugim już tylko usiadła, po trzecim była gotowa do wyjścia. Dostałyśmy jeszcze zalecenie, żeby tego dnia Fenki nie męczyć, wychodzić tylko za potrzebą, a na kolację zamiast suchej karmy dać kurczaka z marchewką.
Cały pobyt w klinice trwał w sumie niecałe dwie godziny. Później musiałam jeszcze podjechać do fachowca-radiologa, który miał ostatecznie przyklepać fakt, że wszystkie kawałki Fenki są zdrowe. Całość zaskoczyła mnie tylko kosztem, ponieważ (zapewne z powodu faktu, że doszły zdjęcia kręgosłupa) zostawiłam w klinice 500 złotych i jeszcze trochę u fachowca.

Tyle opowieści. W nowym roku czeka nas jeszcze sterylizacja (i zapowiedziane przez moją wetkę milion związanych z nią badań) oraz echo serca, bo jak już badać, to dokładnie =). Póki co, już po kontrolnym spacerze, Fenek śpi na kanapie okryty kocykiem (zgodnie z zaleceniami), a ja cieszę się ze świetnych wyników badania.