poniedziałek, 30 grudnia 2013

Cztery

No i stało się: 27 grudnia Stado powiększyło się o kolejnego psiula, właściwie sunię, owczarka australijskiego imieniem Emancypacja vel Spacja.
Ponieważ malutka jest Doroty, nie będę się o niej (przynajmniej na razie) rozpisywać, poza może wspomnieniem, że sprawia fantastyczne wrażenie. Chciałam raczej skupić się na psich interakcjach.

Charlie jest aniołem. Pierwszego dnia po przyniesieniu Spacji do domu nie odstępował jej na krok, wąchał, trącał delikatnie, chodził jak baletmistrz, żeby tylko jej nie nadepnąć, zachęcał do zabawy. Pierwszy szok już minął, ale Karolek jest wciąż kochany, wciąż uważny i bardzo cierpliwy: kiedy mała wgryza mu się w ogon albo po nim chodzi, najczęściej po prostu odchodzi. Ze dwa razy na Spację warknął, ale był to wark spokojny, po prostu komunikujący, że uwieszanie mu się igiełkami na faflach nie jest spoko. Próbowali się bawić, wyszło fajnie, bo Karol jest nieprawdopodobnie delikatny; zabawa jednak o tyle szybko się skończyła, że nakręcili się na siebie za mocno, a taka nakrętka to nic dobrego.
Spacja jest dodatkowo wzruszająca, bo nie rozumie, że Charlie jej nie widzi i zdarza jej się koło niego biegać, machać łapkami i zachęcać do zabawy, po czym dziwi się, czemu wujek ją ignoruje.

Fenka jest Fenką i jak to Fenka, jest nierówna. Na początku zmartwiło mnie, że najgorzej z całego stada przyjęła szczeniaka, omijała go szerokim łukiem i odpędzała od siebie mało sympatycznie. Jedyne, co było dobre, to to, że nie miała wobec malutkiej złych zamiarów - wyraźnie jednak dawała do zrozumienia, że nie chce mieć z nią nic wspólnego i że szczeniak ma być daleko.
Szybko jednak wyluzowała. Na chwilę obecną (czwarty dzień Spacji w stadzie) Fenka jest nią coraz bardziej zainteresowana, pozwala jej się zbliżać, podjęły kilka prób wspólnej zabawy, niestety o tyle nieudanej, że Fen jest za szybka i Spacja się jej troszkę obawia. Bardzo podoba mi się ta zmiana, mam nadzieję, że pójdzie to dalej i że dziewczyny się zaprzyjaźnią, a i tak, jak jest, jest ok.

Najlepsza jest Luna. Może dlatego, że była mamą, ma nieziemską cierpliwość do szczeniaka i świetnie się z nią komunikuje: pierwszy raz w życiu widziałam na żywo, jak suka łapie szczeniaka za pyszczek, żeby go skarcić i uspokoić. Zdarzają jej się też warknięcia, ale są spokojne i ciche. I Lunka jako jedyna wpuszcza Spację do swojej klatki, kiedy jest w środku. Cudna jest.

sobota, 7 grudnia 2013

Wciąż żyjemy!

Strasznie zapuściłam się z blogiem, ale to dlatego, że chociaż dzieje się sporo, to nie ma za wiele powodów do pisania, bo dzieje się raczej to samo.

Luna dzielnie pracuje jako pies terapeutyczny. Poza tym jest fanatyczną sunią o cudownym charakterze, bardzo się zakumplowałyśmy i dobrze mi z tym. Ale o Lunie w sumie nie ja powinnam pisać.

Fenka głównie pracuje. Udziela się w Szkole Specjalnej na Przedwiośniu, chodziła też do przedszkola, ale to okazało się zbyt obciążające (dwie spore grupy po 45 minut), więc dałam spokój. Działamy też w programie Uwaga! Dobry Pies i obie to uwielbiamy. Dodatkowo Feneczek stał się "psem na urodziny" - umila dzieciakom przyjęcia i to też bardzo lubimy.
Rozwijam też jej (i moją) pasję sztuczkową, wypracowałyśmy "plaskacza" (czyli leżenie z głową na ziemi, między łapkami) i puszczanie nosem bąbelków w misce z wodą.
Pracuję nad fenkowym pobudzeniem z coraz większymi sukcesami. Mamy coraz ładniejsze skupienie, coraz mniej sytuacji powoduje dzikie burkanie. Walczymy też o ciszę w domu i tutaj też coraz lepiej. Byłoby lepiej, gdyby Fenek wychodził na spacery tylko samodzielnie, ale po wstępnych sukcesach w tej dziedzinie (niemałych) trochę przestałam mieć na to siłę i czas - choć są to głównie wymówki, bo wiadomo, że jak się bardzo chce, to można. Dlatego planuję poświęcać Małej więcej czasu - w tym celu zapisałyśmy się znowu na obi (pierwsze spotkanie już we wtorek), plus myślę o lekkim powrocie do czasów, kiedy była jedynaczką, czyli o braniu jej w więcej miejsc i spędzaniu z nią więcej czasu.

Karolek... jest. Trochę pracujemy, a głównie chłopak funkcjonuje sobie kanapowo, spacerowo i żyje z nami spokojnie. Czasem bywa na szkoleniu, czasem u weterynarza (ostatnio wykryto u niego łysienie wzorzyste, czyli Karol ma szansę nie tylko rozwinąć zaćmę na obojgu oczu, ale i wyłysieć do skóry w różnych miejscach - śliczny będzie niesłychanie! ;)).

Poza tym czekamy na kolejny element stada.
I tak nam się żyje, wesoło, dość spokojnie i w sumie bardzo przyjemnie.

czwartek, 10 października 2013

Nowy rok szkolny, czyli znowu dogo

Długo to trwało, bo poza obozem w Gołdapi Fenka nie była na zajęciach z dziećmi od czerwca, więc tym entuzjastyczniej podjęłam możliwość zastąpienia Magdy z Demi na pierwszych w tym roku zajęciach w Szkole Specjalnej na Przedwiośniu. Zabawne, że kiedy pakowałam torbę dogoterapeutyczną, byłam chyba bardziej podniecona od Feneczka.
No i jest pięknie. Mimo wakacyjnej przerwy, Feneczek wciąż jest Feneczkiem, ale jakim! Bardzo poprawiła jej się reakcja na dotyk, zrobiła się niemal przytulaśna, sama pcha się do dzieci i tylko czasem startuje z nosem do rączek, spodziewając się nagrody "bo przecież się tulę, to smakołyk się należy, nie?". Fantastycznie pracuje z dziećmi, wykonuje ich komendy ekspresowo i to nawet, jeśli niełatwo zgadnąć, o co dziecku chodzi (dzisiaj robiliśmy siadanie, leżenie i kółka i dzieciom szło różnie, ale Fence pięknie). Wciąż jest jednak nadenergiczna i niechętnie się wycisza na sali, nad czym chętnie bym popracowała, choć to niełatwe, bo w warunkach pozazajęciowych Młoda odsyła się na kocyk i leży tam dowolnie długo. W każdym razie, dumna jestem i blada, oraz szczęśliwa wielce.

Dodatkowo gdzieś mimochodem zostałam prawdziwą instruktorką dogoterapii w Stowarzyszeniu Zwierzęta Ludziom, co wiąże się z opieką nad własną placówką i prowadzeniem zajęć tamże. Dostałam przedszkole dla dzieci niewidomych i słabowidzących i jeśli wszystko dobrze pójdzie, w przyszłym tygodniu dogadamy szczegóły zajęć. Jaram się, co tu wiele mówić, jaram się żywym ogniem.

wtorek, 10 września 2013

Nie ma przebacz, czyli spacery pojedynczo

Po paru próbach ogarnięcia psów na różne sposoby, paru gwałtownych postępach, kilku wielkich sukcesach i następujących chwilę później spektakularnych załamkach, klamka zapadła - Charlie i Fenka będą wychodzić oddzielnie na spacery dłuższe od pięciominutowego wyjścia na siusiu. Rzekłam.

Charlie potrzebuje tego, bo odkryłam, że fenomenalnie chodzi po osiedlu na lince treningowej - skupia się wtedy na badaniu otoczenia, węszy, idzie ostrożnie, bardzo się mnie pilnuje, ślicznie odwołuje. Widać, że dobrze się bawi, a zarazem wraca z takiej przechadzki zmęczony - w ten fajny sposób. Na smyczy za to coraz częściej ciągnie, co wymaga przepracowania. Plus, sprawdziłam w warunkach domowych, jest w stanie zaaportować rzucony na kilka metrów sznur, a to oznacza, że teoretycznie i po przygotowaniu spokojnie może zdać PT. Czyli warto zacząć pracę nad tym właśnie.
Fenka natomiast, która bardzo ładnie ogarnęła nieciągnięcie na smyczy i poprawiła skupienie, wciąż potrzebuje pomocy w ogarnianiu emocji, bo w gorsze dni czy w gorszych momentach burkołaczy na wszystko (psy, ludzi, wytwory swojej wyobraźni) w sposób straszny. Lekcje wyciszania się na dworze też jej są potrzebne. O treningach nie wspomnę nawet, rzecz to wiadoma.
A umówmy się - nie mam dwóch głów, czworga oczu i pięciu rąk, nie poradzę sobie ze szkoleniem czy ogarnianiem dwóch psów na raz, jeśli chcę osiągnąć jakieś wyniki. A chcę osiągnąć wyniki, bo wciąż nie jest tak, że mam całą pracę za sobą, niestety (kłania się mój brak wytrwałości i chęć osiągania natychmiastowych wyników, ech...). Mam nadzieję, że wspólne wypady "na siusiu" nie podkopią mi roboty, jeśli podkopią, cóż, zatnę się i wysikiwać psy też będę osobno.

Plan "nie ma przebacz" startuje dziś. O postępach będę informować. Za przykład, że ciężką pracą wszystko można, dziękuję Tej, Co To Wie, Że O Nią Chodzi.

piątek, 30 sierpnia 2013

Fenkowy egzamin PT

Wczoraj zdawałyśmy z Feneczkiem egzamin PT1 i opiszę to teraz "dla potomności" oraz dla siebie, żeby nie zapomnieć, co jest ważne.

Trzeba na początek powiedzieć, że nasza przygoda z obedience, ćwiczonym fajnie i intensywnie, została zawieszona w kwietniu, kiedy to odwołano zawody, które miały być naszym debiutem. Potem przyszła wielka praca zawodowa, wakacje, ogólne zniechęcenie spowodowane brakiem celu i obikowanie leżało odłogiem. Okazało się jednak, że celem zdobycia uprawnień psa terapeuty Fenka musi mieć zdane PT lub obi, a że egzamin an terapeutę zdała już w połowie, trzeba było się sprawnie za to wziąć. I na PT padło. Na obozie dogoterapeutycznym odbyłyśmy nawet parę treningów, szło nieźle. Kiedy termin egzaminu wyznaczona na 28 sierpnia, przejęłam się i codziennie krótko ćwiczyłyśmy. Przed egzaminem uważałam, że jesteśmy jako tako przygotowane, acz wiedziałam też, że paru rzeczy nie mamy.
W dzień egzaminu, już na miejscu, wpadłam w bardzo kiepski nastrój. Po pierwsze, byłam wściekła na siebie, bo doszłam do wniosku, że ledwo wiem, jak ten egzamin wygląda, bo poświęciłam na ćwiczenia za mało czasu, bo czułam się ogólnie nieprzygotowana - a uważam, że jak się jest przygotowanym, to się robi, a jak się nie jest, to się nie robi i opcja "jestem nieprzygotowana, ale zrobię" bardzo mi się nie podobała. Miałam więc szczerą ochotę odwrócić się na pięcie i pójść do domu.
Zrezygnowałam z tego jakże świetnego pomysłu i postanowiłam rozćwiczyć psa. Ale, okazuje się, że powiedzieć łatwo, zrobić trudniej. Fenka była nieskupiona w sposób epicki - ona, z którą ostatnio intensywnie ćwiczę nieciągnięcie na smyczy, więc na zwykłym spacerze na siusiu idzie obok mnie, wpatrzona, tutaj powiedziała, że ma w nosie i będzie węszyć. Albo chodzić. I nie, nie ma, że mi smutno, ona nie chce. Wykonałam więc szaleńczą pracę ze skokami, piskami, smakołykami, tańcami, nakręcaniem na listki i trawki - no, wszystko. Wydawało się, że pomogło, mogłyśmy ruszać.

Tak więc bojowym krokiem wchodzimy przywitać się z komisją. Fajnie, fajnie, siad przy nodze, sędzia podchodzi, a mój nietowarzyski Feneczek wykonuje dziki skos-podskok z serii "wow, wuuujek!!" (do całkowicie obcego faceta). Żeby tego było mało, zauważa też drugiego psa z pary i stwierdza, że jest przeciekawy. No czad, myślę, zdumiona raczej niż zdenerwowana. Ale nic to, lecimy - ale skupienia psiego, wywalczonego z trudem, nie mam.
Chodzenie przy nodze na smyczy. Tutaj w normalnych warunkach byłabym spokojna, Fenka to umie, robi ładnie bardzo, nawet jeśli czasem nieco za daleko idzie. W normalnych warunkach. Tutaj jednak jeszcze dała radę wykonać "noga" na starcie, dała mi nadzieję, że będzie ok, bo pięknie się skupiła... Rzucam "równaj", ruszamy. I zaczyna się cyrk na kółkach, Fenka idzie w totalnym dryfie, za mną, obok, przed, no, najgorszy tryb spacerowy, masakra. Próbuję ją skupić, mam już w nosie karne punkty, wołam, cmokam, klepię się po udzie - nie pomaga NIC. Zwroty, które pięknie ją zawsze skupiały, też nie. A we mnie niedowierzanie miesza się z totalnym luzem, bo czuję, że to już koniec, że zaraz zostanę poproszona o zejście z ringu; głupio mi i wstyd, ale tak bardzo nie poznaję mojego psa, że w sumie mi wszystko jedno. Zwrot, zatrzymanie, trucht z powrotem, wszystko w tym samym stylu.
Chodzenie bez smyczy identyczne, pies super skupiony na starcie i wylatujący do własnego świata po dwóch krokach. Żeby dodać akcji komiczności, na dwa ostatnie kroki się skupia, zwrot jakoś robi, przy nodze siada.
Przywołanie. Na tym etapie nie czułam nic, ewentualnie lekkie niedowierzanie, więc szło spokojnie. "Zostań", odejście, zwrot, chwila głębokiego patrzenia w oczy, "noga", pies drgnął, nie wstał. Nieważne, że jest to nasze najmocniejsze ćwiczenie. Powtarzam "noga", Fenka zajarza, dolatuje jak rakieta, dostawia się pięknie. Rozpoznaję własnego psa.
Aport. I powiem, to był najlepszy aport w naszej historii. Rzuciłam ciche "siedź" tuż przed wyrzuceniem koziołka, rzut, Fenka śledzi aport, ale siedzi, spogląda na mnie, komenda "weź", leci galopem, łapie przepięknie, komenda "noga", dobiega galopem, ustawia się jak marzenie, wyjmuję jej aport z pyska (nie wypluwa!), kwitnę z zachwytu.W odróżnieniu od sędziego, który informuje mnie, że pies ma oddawać aport siedząc przed przewodnikiem, co totalnie mi się nie zgadza, bo instruktorka mówiła mi, że to wszystko jedno! Bunt jednak natychmiast we mnie gaśnie, bo jestem dumna pod niebiosa, aport mistrz, aport na oklaski na zawodach obi.
Zmiany pozycji. "Zostań", odchodzę, zwrot, "pac" najwolniejsze na świecie, "sit" piękne.
Bieganie na komendę i przywołanie. Masakra spodziewana, bo Fenka miała dzień totalnego nierównania, a i miałyśmy to ćwiczenie w żaden sposób niezrobione (nie ma go na obi, a jakoś się słabo zebrałam do ćwiczeń samodzielnie). Na komendę "biegaj" zgodnie z prognozami sucz wydupiła wąchać. Wołam "noga", aha, jasne, mogę sobie wołać. W końcu odzyskuję psa po dłuższej chwili rozpaczliwej walki o jej uwagę, wstyd mi znowu.
Badanie zębów: podejście do sędziego, cudem usadzenie psa przy nodze, ale siedziała pięknie, zresztą sędzia bardzo szybko rzucił "już, dziękuję" i odesłał nas na zostawanie.
Zostawianie było kolejnym ćwiczeniem, którego byłam - niemądrze - pewna. W warunkach czy domowych, czy spacerowych, czy obikowych, czy szkoleń dogo, Fenka zostaje jak przyklejona i już, ostatnio nawet, kiedy znikam jej z pola widzenia. No więc na pewniaka daję "siad", daję "zostań", odchodzę. Feniątko siedzi pięknie, siedzi, mało się rozgląda, sielanka i piękno... i nagle się kładzie. Mi wszystko opada, prawie wybucham śmiechem, chcę ją poprawić, ale sekretarz mówi, żeby leżała. Leży więc, rozwala się jak panisko, ja stoję już na pełnym luzie, bo absurd naszego wystąpienia mnie rozbroił, ale kątem oka widzę, że zdająca z nami sunia leci radośnie wprost na Fenkę. Staję więc natychmiast na baczność, rzucam twarde "zostań" pewna porażki... a Fena zostaje. Ledwo rusza głową, kiedy tamta prawie po niej przebiega i staje trochę za nią, a trochę obok. Pękam z dumy po raz drugi i tak kończy się egzamin.

Wyniki zaskakują. Po pierwsze, zdałyśmy. Po drugie, 178,5 pkt (na 200). Ocena dobra. Za chodzenie przy nodze ucięte 3 pkt w wersji na smyczy i 5 bez smyczy, 4 punkty ucięte za "biegaj-noga", pół za przywołanie, po jednym za całą resztę poza zębami (tu komplet) i... aportem, za który straciłyśmy aż 5 na 30. Tutaj smutek, ale patrząc, ze zaliczyłyśmy inne koszmarki, nie mam prawa narzekać.

Wnioski są proste. Po pierwsze, mam super psa. Po drugie, mój pies mnóstwo umie. Po trzecie, potrafi zaskoczyć. Po czwarte, ma fenomenalny tryb pracy. Więc do zrobienia jest de facto jedno: dużo pracy na odłożonej nagrodzie, w przeróżnych warunkach, żeby w ten tryb pracy wchodziła niezawodnie - i podbijemy ringi. Druga praca do wykonania nad moim refleksem i odruchami.
Myślę o ostrym trenowaniu obi, znów.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Zaawansowany Obóz Dogoterapeutyczny - Gołdap 2013

Tam właśnie byliśmy od 8 do 18 sierpnia w pełnym składzie, czyli dwuosobowym i trójpsim. Obóz organizowało Stowarzyszenie Zwierzęta Ludziom, wielokrotnie tutaj wspominane, którego Ludzie są członkiniami, podobnie jak Fenka i Luna, która na początku lipca śpiewająco zdała testy predyspozycji do pracy w dogoterapii.
Obóz był przede wszystkim intensywny. Zajęcia różnorakie trwały od 8 rano, a przeciągały się nierzadko do po 22. Istniała wprawdzie przerwa na śniadanie i obiad, ale różnie z nimi bywało, bo mniej lub bardziej dodatkowe zajęcia potrafiły na nie dość swobodnie nachodzić.

Pierwszy wielki plus dla psiuli: zamknięcie w klatkach znosiły dość pięknie, z okazjonalnym tylko darciem paszczęk. Bardzo pięknie też zinternalizowały i zgeneralizowały zakaz pchania się na ludzkie łóżka (tutaj poza próbującym regularnie szczęścia Charliem), który nijak nie przeszkadza im w spaniu na łóżkach niezasiedlonych. Cóż, taki mamy układ, niech będzie.
Program obozu zakładał dwa godzinne szkolenia psów dziennie (rano i wieczorem) oraz dodatkowe godzinne szkolenie PT od czasu do czasu; plus uczestnictwo w zajęciach z dziećmi raz lub dwa razy w ciągu obozu. W ten sposób Lunka stała się najbardziej zarobionym psem ze stada, bo zasuwała na dwa szkolenia dziennie i dodatkowo (w wielkim stylu) zaliczyła dwoje zajęć. Tutaj swoją drogą najchętniej umieściłabym litanię zachwytów nad nią, ale nie będę tej przyjemności odbierać jej Przewodniczce.

Na szkolenia ze mną chodzili na zmianę Charlie i Fenka (ona miała PT, więc rzadziej pojawiała się na ogólnym). I tutaj piać z zachwytu będę całkowicie bezczelnie: Charlie pracuje jak marzenie, skupia się idealnie, nowe sztuczki łapie w tempie fenomenalnym. Gorzej idzie mu praca przy wycofanym smakołyku, ale i to ogarnia.
Poza tym bardzo podoba mi się jego życie z innymi psami. Owszem, ma skłonność do ustawiania nowo poznanych psów, którym bezceremonialnie na dzień dobry kładzie łapy lub łeb na karku i/lub bulgocze w ich kierunku i to za fajne nie jest, ale za to nie atakuje, nie gryzie nigdy (a było parę spięć, kiedy psiak potraktowany przez Charliego dominacją na powitanie się zezłościł) oraz absolutnie fantastycznie reaguje na korekty - wystarczy, że ostro powiem, że ma być spokój, i idealny spokój z pełnym skupieniem jest natychmiast. Tyle w kwestii "psa mordercy", który spędził kilkanaście godzin na treningach w dużej grupie psów, który mijał je masowo co dzień i który żadnego problemu nie zrobił.

Fenka dostała nową ksywkę. Brzmi ona "Szalony Piesek" i została nadana przez dzieci, obserwujące jej skoki i wyskoki w drodze na szkolenie. Ale umówmy się, Szalony Piesek czy nie, Feneczka pracuje wspaniale. Okazało się, że ma piękny aport, jakby faza na noszenie przedmiotu tryumfalnie w kółko minęła zupełnie. Prócz tego wyszło nam, że jest świetnie przygotowana do zdawania egzaminu PT (wprawdzie nie za mną, a z Gosią-szkoleniowcem, ale wykonała bardzo poprawnie calutki program, raz tylko zawąchując się przed przywołaniem). No i uwaga, zdała pierwszą część egzaminu na psa-terapeutę SZL, czyli posłuszeństwo, z pięknym wynikiem 22 na 24 punkty. Druga część wkrótce.

Cóż jeszcze? Okazji do pławienia się było malutko, ale Charlie i Fenek zaliczyli dwa wodowania w jeziorze. Że Fenka z tej okazji traci rozum ze szczęścia, wiedziałam od dawna, ale okazało się, że i Charlie na swój sposób bardzo cieszy się z kąpieli - włażąc do wody i wykładając się w niej z błogim wyrazem pyszczyska. Przeuroczy w tym jest.

Wreszcie po raz kolejny sprawdziłyśmy użyteczność naszych psów w podróży i znowu wyszło pięknie: w drodze śpią, na postojach siusiają, na popasach grzecznie (minus burkanie raz na czas jakiś) czekają na uwiązie, aż zjemy. Jednym słowem, jest super.

O fajności obozu dodatkowo świadczy fakt, że psy (poza ogólnym ogarnięciem szkoleniowym i sprawdzeniem się w nowych sytuacjach) wróciły poważnie zmęczone i cały wczorajszy dzień poświęciły na odsypianie. A jak wiadomo, zmęczony pies to szczęśliwy pies.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Prawie pół roku z Charliem

Podsumowania wypada pewni robić w okrągłe daty czy rocznice, ale składa się tak, że mam teraz wenę oraz równe pół roku z Charliem stuknie nam na obozie dogoterapeutycznym, o którym pewna jestem, że będę miała i tak niemało do napisania.

Tymczasem dziś zorientowałam się, że minęło nam prawie pół roku wspólnego życia. Pół roku, odkąd po odbyciu trzech wspólnych obowiązkowych spacerów zabrałam Charliego z Palucha (Agata, jeśli to czytasz, jeszcze raz dziękuję Ci za wszytko związane z tym psem. Jeśli nie czytasz, dziękuję i tak). W te kilka miesięcy Charlie zaliczył mieszkanie ze mną w dwóch miejscach, dwa pobyty "na koloniach" u moich rodziców, Zjazd Tollerowy w Białej i road trip po Podkarpaciu. Dorobił się też dwóch psich sióstr i całkiem sporej ludzkiej rodziny oraz, jak się zdaje, niemałej grupy fanów na facebooku ;-).

A jaki on jest, ten mój Charlie, zwany w schronisku Chaplinem, a w domu Charlutkiem, Karolem, Żabolem, Grubym oraz Amkiem?
Na pewno jest psem niepełnosprawnym, ale w pełni zdrowym. Nie widzi lub widzi bardzo słabo i tylko "punktami" i jest to niezaprzeczalny fakt. Diagnozy innej niż wpisany w książeczkę "zanik siatkówki" nie mam jeszcze wciąż. Głównie dlatego, że nie czułam, że jest potrzebna, bo Charlie ze swoją ślepotą radzi sobie fenomenalnie. Bywał ze mną w dziwnych miejscach (na czele z Dworcem Centralnym w Warszawie, późnym wieczorem, ale zawsze) i wszędzie radzi sobie świetnie. Bawi się z Fenką, omija leżącą Lunę, obcałowuje ludzi, cieszy się spacerami. Poza tym na szczęście nic mu nie dolega, poza makabrycznie szybkim metabolizmem, który sprawia, że Gruby wcina jak pies trzydziestokilowy, a waży uparcie ok. 25 kg i każdy dzień, kiedy nie doje, od razu odbija się na jego figurze, bo żebra z miejsca wyłażą niemiłosiernie.
Jest też psem ogromnie dzielnym, zrównoważonym i spokojnym. Nic go nie może zaskoczyć, nic (nawet schody ruchome!) nie przeraża. Ekscytuje się rzadko i zazwyczaj z powodu kontaktu z człowiekiem, ale wycisza się błyskawicznie. Burkające Fenka i Luna są mu obojętne (z wyjątkiem szczekania na domofon, czego się od Feny nauczył). Na razie odkryłam tylko dwie rzeczy, które wybijają Karolka z równowagi: silny wiatr i mycie uszu; jedno i drugie jednak znosi.
Jest cudowną przylepą, wielką psią miłością i radością na czterech łapach. Potrafi dzikim szczęściem witać człowieka, który wraca z toalety; uwielbia drapanie (za podrapanie po dupce zwija się w rogalik, składa uszy i umiera z radości), pcha się na kolana, wtula w człowieka na kanapie, uwielbia spać pod kołdrą. Przeurocze to jest.
Nie jest jednak idealnie łatwy. Ma swoje zdanie, jest uparty jak stado osłów i potrafi się postawić. Nawarczał na mnie na poważnie raz w życiu, w obronie gryzaka - natychmiast to przepracowałam, wymieniając gryzak na parówkę do porzygu nas obojga i od tej pory problem nie występuje. Ale wciąż zdarzają się sytuacje, kiedy Charlie czegoś nie chce lub chce bardzo i próbuje postawić na swoim biernym oporem albo upartym powtarzaniem. Czasem na mnie "gada" - nie jest to warkot, ale wyraz oburzenia i buntu. Cały czas uważam więc, żeby wiedział, gdzie są granice i że koniec końców ma słuchać mnie, nie odwrotnie. I jestem sobie w stanie wyobrazić, że rozpieszczony od pierwszego dnia i nijak nie wychowywany mógłby wleźć swojemu człowiekowi na głowę, nieźle go przy tym strasząc.
Ale Charlie jest też psem idealnie podatnym na szkolenie. Nie wiem, ile wiedzy wyniósł z poprzednich domów, nie wiem, czy znał kliker wcześniej, ale wiem, że w tej chwili jest psem modelowym do nauki. Siadał i dawał łapę od początku, ale u mnie uczy się błyskawicznie: umie się kłaść (i paca na ziemię jak rasowy obikowiec), wywalać na plecki, kicać na komendę, ładnie chodzi na smyczy (chyba że zapomni, ale przypomina sobie szybko), przywołuje się idealnie. Odkleił się ode mnie na tyle, że bez problemu zostaje w klatce, choć miewa problem, kiedy wie, że jestem na niedaleko, ale ma pracować z kimś innym. Pracujemy wciąż, poszerzamy zasób sztuczek, poprawiamy posłuszeństwo, bosko się przy tym bawimy, bo Charlie sprawia wrażenie, jakby skupienie na pracy umiał trzymać godzinami.

Jest uroczy. Jest strasznie ładny z tą swoją masywną klatą i żabim ryjem. Jest mądry. Jest charakterny. Jest kochany. Jest super wyluzowany. I jest mój!

piątek, 2 sierpnia 2013

Żeby spacery były przyjemne

O spacerach pisało tyle osób, że wydaje mi się, że niewiele można dodać w temacie. Jednak ten wpis jest na nieco inny temat: nie chcę sprzedać moich patentów na to, jak umilić psu spacer i sprawić, żeby po powrocie padł martwym bykiem na posłanie i spał. Tym razem będzie o przyjemności ludzkiej części stada, na przykładzie potwora-Fentona.

Że Fenkę uwielbiam, nikt chyba nie ma wątpliwości. Ale daleko jej do bycia psem idealnym (choć mam wrażenie, że coraz bliżej). Pięknie, radośnie i w dużym skupieniu pracuje, jest dobrze zsocjalizowana, odpowiednio reaguje na nowości, szybko się uczy itp. itd - jednak ma też wady.
Szczególnym problemem były pewne jej zachowania na spacerze. Feniątko jest stworzeniem wielce pobudliwym, jej emocje od zera do setki rozpędzają się w pół sekundy. Ja nad tym nie pracowałam za szczeniaka (ach, gdyby człowiek był taki mądry kiedyś, jak jest teraz...!) i dostałam za swoje. Wyjścia na spacer cechowały się tym, że Fenka od założenia smyczy wpadała w poważną ekscytację, co samo w sobie jest jeszcze do zniesienia (choć na pewno niezbyt zdrowe), ale objawiało się dwiema upierdliwymi sprawami: ciągnięciem na smyczy i frustracyjnym burkaniem bez ładu i składu na losowe obiekty.
Jedno i drugie irytowało mnie, ale nie chciało mi się tego przepracować (a i miałam mało pomysłów, jak). Ostatnio jednak z dwóch powodów postanowiłam wziąć się za poprawki. Pierwszym motywatorem była obecność Charliego, który jest spokojny, nie szczeka i nie ciągnie - stwierdziłam, że skoro mam jednego ładnie zachowującego się psa, to i drugi odstawać nie powinien, plus obawiałam się, że w końcu Charlie przejmie durne, fenkowe podniecenie. Drugi powód był ambicjonalny: poznałam Lunkę, zobaczyłam, jak funkcjonuje na spacerach (a robi to znakomicie) i dowiedziałam się oraz zobaczyłam, ile pracy to kosztowało. I tutaj już pękłam zupełnie, uznając, że skoro da się sprawić, że pies fajnie i niekłopotliwie funkcjonuje na spacerze, to do roboty!

Działania przeze mnie zastosowane wyglądały następująco:
1. Zero lenistwa. Czyli na każdy spacer, nawet na nocne siusiu wokół bloku, zabieram saszetkę ze smakołykami i nastawienie do roboty. Czemu? Żeby sobie nie odpuszczać, a i psu nie mącić w głowie, bo jakże ma przyjąć sygnał, że na niektórych spacerach ma być idealna, a na niektórych hulaj dusza?
2. My way or the highway. Czyli że albo idziemy ładnie, albo wcale. Owszem, szału można od tego dostać, bo zatrzymywanie się przy każdym napięciu smyczy jest upierdliwe jak sto pięćdziesiąt, ale hej! To działa.
3. Robisz dobrze = masz radość. Czyli w użyciu było dużo klikera i dużo smakołyków. Luźna smycz - nagroda, spojrzenie na mnie - nagroda. Pochwały słowne też masowo.
4. Robisz źle = dowiesz się. Na lekkie napięcie smyczy jest "a-a" (jako sygnał braku nagrody), na przymierzanie do burkania stanowcze "nie". Na ataki szaleństwa jest korekta smyczą - nie, nie biję i nie szarpię sadystycznie, ale odeszłam od wiary w 101% pozytywnego wychowania i widzę, że lekkie, krótkie szarpnięcie, odpowiednio rzadko stosowane, przypomina psu, czego sobie nie życzę.
5. "Zagrożenie" = skupienie. Czyli jeśli na horyzoncie pojawia się cokolwiek, co może Fenkę wprowadzić w stan burkania, dostaje "siad", skupiam ją, karmię i przeczekuję, obficie chwaląc za dobre zachowanie.
6. Jestem najfajniejsza. Właściwie powinien to być punkt pierwszy i ostatni i wszystkie pozostałe.Chodzi o to, że (i wiem, że nie odkrywam tu Ameryki) jeśli przewodnik jest dla psa najfajniejszy i najważniejszy na świecie, to siłą rzeczy skupiony na nim psiak będzie spokojniejszy i motywacje do ciągania będzie miał mniejszą. Dlatego uparcie bawię się, klikam, karmię, proszę, wymagam, chwalę i w ogóle przewodzę - starając się, żeby było to robione w fajny sposób, konsekwentnie i spokojnie.
Co ciekawe, kupiłam sobie książkę "Aria, równaj!" Jacka Gałuszki i jego rady, choć znacznie lepiej opisane, bardziej złożone i w ogóle składniejsze są dość podobne do tego, co wyczułam intuicyjnie. Dumna z siebie jestem nieco, ale nie znaczy to, że pojadłam wszystkie rozumy. Książka, przeczytana, leży na widoku i zamierzam parę rad z niej wprowadzić w życie.

I jakie są skutki? Przyznam, że zaskakująco dobre. Szczególnie, że pracę zaczęłam tuż przed odstawieniem psów rodzicom, więc pewna niemal byłam, że dwa tygodnie wolnego zniweczy może dwa tygodnie starań. Nic podobnego - po powrocie do mnie jest wręcz jakby lepiej.
Jednak nie czaruję, że jest idealnie. Przede wszystkim, praca jest wciąż daleka od skończenia, ja nie mogę pozwolić sobie na nieuwagę czy odpuszczenie suńce. Ale najważniejsze, że naprawdę widzę postępy i mam głębokie poczucie, że to zmiany nei tylko dla mojej wygody czy spokoju, ale też skupienie i wyciszenie emocji bardzo przyda się Fence.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Psiule na koloniach

Wyszło tak, że musiałam na dwa tygodnie wyjechać do pracy i psy ze mną jechać nie mogły. Mam jednak to szczęście, że mam fajnych rodziców, którzy zgodzili się z potworami zostać. Miałam sporo obaw, jak to ja, i jak to zazwyczaj, okazały się idiotyczne.
Przed wyjazdem oczywiście zostawiłam rodzicom charlutkową klatkę, Fenki kocyk (rodzice nie planowali długich wyjść, więc uznałam, że małej klatkować nie ma sensu), miski, zapas karmy, książeczki zdrowia i prośbę, żeby Charliego podpaść, za to Fenki linię trzymać - choć w to ostatnie nie wierzyłam wcale.

Wiadomości, jakie podczas wyjazdu dostawałam od mamy, wyraźnie świadczyły, że psiaki mają się świetnie. Ale rzeczywistość po powrocie przerosła moje oczekiwania.
Psiaki chodziły na 4, 5 spacerów dziennie, plus miały okazję siedzieć w ogrodzie. Ku zaskoczeniu wszystkich, na ich ogrodowych zabawach ucierpiała jedna jedyna roślinka, co jest wynikiem dość znakomitym. Charlie regularnie biegał, co całkowicie mnie zachwyciło. W dodatku chłopak, konsekwentnie acz rozsądnie dokarmiany, wreszcie nabrał ciała na tyle, że wygląda jak zdrowy pies, a nie jak adoptowany chudzielec (wkrótce idziemy na kontrolę do weta, zobaczymy, ile waży, bo wygląda, że osiągnął wagę idealną). Fenka natomiast nie przytyła ani pół kilo, co mnie wielce ucieszyło, bo obecne niecałe 15 kilo jest dokładnie taką wagą, jaką mieć powinna. Co do Charliego jeszcze, zszokował mnie zupełnie, bo wreszcie nauczył się jeść powoli (no, względnie powoli) i nie wciąga karmy, krztusząc się przy okazji, lecz grzecznie gryzie i dopiero połyka.
Oba psiule są piękne, z lśniącą sierścią i wyraźnie szczęśliwe - ale nie zapomniały ani mnie, ani tego, jak się pracuje. Charlie wprawdzie zdumiał mnie na wstępie, bo bezczelnie wlazł mi na kolana przy stole domagając się jedzenia, ale szybko przypomniałam mu, kim jestem i jak ma się zachowywać. W domu natomiast są aniołkami. Dowiedziałam się, że tata wyprowadzał Fenkę luzem, a Charliego na smyczy typu flexi, ale okazuje się, że nijak to nie pogorszyło ich zachowania na spacerach. Jest nawet jakby lepiej, oba psy słuchają każdego mojego słowa, Fenka szczególnie prowadza się w trybie idealnie skupionym: wczoraj wieczorem powstrzymywałam ją skupieniem na sobie przed burkaniem na dziwne dźwięki i wyszło fenomenalnie.

Podsumowując więc, zachwycona jestem, że jeśli kiedykolwiek potrzebowałabym jeszcze porzucić moje psiaki na czas jakiś, mam idealne miejsce, gdzie mogę to zrobić. Oraz fajnych mam rodziców.

wtorek, 9 lipca 2013

Stado w podróży, czyli road trip

Z serii nadrabiania zaległości ten oto kolejny post.

Na przełomie czerwca i lipca całe nasze psioludzkie stado wybrało się w krótką podróż objazdową po Podkarpaciu i okolicach. W statystyce, podróż ta wypadła wcale imponująco: dwie osoby, trzy psy, jeden samochód, prawie 900 kilometrów i dwa noclegi. A w praktyce, udowodniła, że da się tak działać, bez większego trudu i ze spora frajdą.

Psiule zostały upakowane na tylnym siedzeniu samochodu, każdy wpięty w pas przyczepiony do szelek. Tu pierwsze miłe zaskoczenie: nie, nie plączą się nijak, chociaż zdarzało się towarzystwu przemieszczać na różne sposoby. Druga sympatyczność: mimo bardzo ograniczonego miejsca (co volvo to volvo, ale co trzy niemałe psy to one właśnie) nikt na nikogo nie burknął ani pół razu. Fenka nabrała zwyczaju uciekania czasem na podłogę, kiedy na kanapie robiło się za przytulnie, ale robiła to spokojnie i niepermanentnie. Poza tym, a nawet włącznie z tym, pełna sztama.
Co ciekawe, bardzo szybko wyrobił się rytuał: co jakieś dwie godziny psy robiły się mniej spokojne i był to znak, że pora zrobić postój, wysikać stado i dać im pić i rozprostować kości. Tutaj fajny bardzo patent do samochodu: butelko-miska, która może spokojnie walać się po pojeździe, kiedy się jej nie używa, a kiedy jest potrzebna, działa szybko i sprawnie. Było dość gorąco, więc pomimo klimatyzacji w wozie, pojenie zwierzaków i pozwalanie im na pooddychanie świeżym powietrzem wydawało nam się bardzo ważne i chyba takie było.

Wyprawa nasza miała podwójny charakter: dla mnie była po prostu wyprawą, ale Druga Osoba była w pracy i musiała co dzień załatwiać ważne sprawy. W tym czasie ja zostawałam z psami sama. Miejsce do tego nigdy nie było idealne, bo wypadało w środku nieznanych mi miejscowości, ale okazuje się, że i tutaj nasze burki się sprawdzały: spokojnie znosiły fakt, że najpierw idą ze mną na spacer (grzecznie, bo z trzema niegrzecznymi psami nie dałabym rady ;), a potem siedzimy na jakiejś trawie lub ławce, ja czytam, a one śpią, drzemią, drapią się i ogólnie zajmują sobą. Raz Luna miała atak tęsknoty za mamą, ale dało się to sprawnie rozwiązać poprzez pracę - po wykonaniu ze mną paru komend położyła się spokojnie.
Stres w ogóle prawie nam na tej wyprawie nie towarzyszył: owszem, na pierwszym noclegu, zabrane na dłuższy spacer psiaki były mocniej pobudzone i widać było, że chcą odreagować nową sytuację (bieganiem, nie agresją), ale trwało to krótko i wynikało chyba po równi z nowości i ze zmęczenia, bo zabrane do pokoju padły spać jak zabite.

Kolejnym elementem wyprawy były noclegi. I tutaj znowu fajność wielka. Nie brałyśmy klatek, wiedząc, że konieczności zostawienia psów samych nie będzie, że noclegi będą w rożnych miejscach i że taszczenie tego sprzętu będzie skórką niewartą wyprawki. Psiaki miały jednak swoje kocyki i to był strzał w dziesiątkę. Dziewczyny od razu załapały, że na kocykach ma się leżeć i tyle, Charlie nieco kombinował (szczególnie rozbrajając próbą spania na torbie podróżnej, dużo dla niego za małej), ale ostatecznie dobrze (= blisko człowieków) położony kocyk i jego przekonywał. Co więcej, i tu ukłony dla Fenutki zwłaszcza, poza epizodami na drugim noclegu (kiedy towarzystwo zza drzwi budziło nie tylko psi, ale i ludzki brak sympatii), mała była cicho zamiast bawić się w szczekacza. Fajnie.
Były jeszcze posiłki. Pogoda i warunki dopisały, więc mogliśmy jeść całą bandą na dworze (w licznych i rożnych miejscach). I tutaj znowu lekkie zaskoczenie (jejku, jakże ja nie ufam tym psom niemądrze!): psy barowe i podstołowe działały jak trzeba. Owszem, zdarzały się sporadyczne sprawdzenia, co też ludzie jedzą i czy aby się nie podzielą, ale ogólnie panował sympatyczny spokój z leżeniem i drzemaniem włącznie. W kwestii zaś posiłków psich, panowała ogólna poezja, bo towarzystwo zazwyczaj karmione w klatkach w sytuacji bezklatkowej szybko i bez awantur zrozumiało, że każdy ma swoją michę i w nią ma patrzeć, a po zjedzeniu miski znikały i cześć pieśni.
Ostatnim aspektem wyprawy było samo zwiedzanie - udało nam się obejrzeć (pobieżnie bardzo, bo czasu było mało) Biecz i Sandomierz. Znowu, bardzo fajnie: psy zachowywały się jak powinny, chodziły grzecznie, szczekały na inne psy sporadycznie i krótko, pięknie za to opanowały komendę siad-zostań w grupie, dzięki czemu udało im się zrobić dwa sympatyczne zdjęcia pamiątkowe, w Bieczu:
 i w Sandomierzu:
Przy okazji okazało się, że wszystkie trzy psy doskonale znoszą dzieci, które pojawiają się znikąd i zaczynają przytulać cała, ustawioną do zdjęcia, ekipę. W nawiasie dodam, że dziecko było na oko dwuletnie i tak, jak my sprawnie doskoczyłyśmy do psów, żeby pilnować zachowania wszystkich zaangażowanych, tak opiekunowie malucha dołączyli do nas niespiesznie i wyraźnie nie przeszkadzał im widok potomstwa (?) między trzema większymi od niego psami. Widać jako grupa budzimy ogromne zaufanie =).

Tak mniej więcej wyglądała nasza pierwsza wyprawa. Jak napisałam na początku, jest dowodem na to, że da się podróżować całym psio-ludzkim stadem, że psy w podroży fajne są, że sensowne zachowanie ludzi przekłada się na radość i niezłą zabawę całej ekipy i że uważaj, Polsko (a może i nie tylko), bo na jednym road tripie poprzestać nie możemy!

Piknik z okazji Ogólnopolskiego Dnia Dogoterapii

Nie pisałam przeraźliwie długo i zaległości aż bolą. Nadrabiamy więc!

16 czerwca odbył się piknik z okazji Ogólnopolskiego Dnia Dogoterapii, organizowany przez nasze Stowarzyszenie Zwierzęta Ludziom. Impreza, choć dla nas pierwsza taka, odniosła całkiem przyzwoity sukces. Swojej roli w przygotowaniach do niej nie będę opisywać, natomiast chciałabym skupić się tutaj na Feniutce.
Mała miała łapki pełne roboty. Po pierwsze, kurs paraagility z uczniami Szkoły Specjalnej na Przedwiośniu kończył się pokazem na pikniku. Na samym kursie mała radziła sobie bardzo ładnie, załapała się do telewizji Polsat ;), pięknie współpracowała z małymi przewodnikami. Miałam ciut stresu, jak wypadnie na pikniku, bo jednak warunki tam były zupełnie inne: ring ogrodzony szumiącą na wietrze taśmą i sporo ludzi, a do tego srogi upał. Okazało się jednak, że malutka dała z siebie wszystko i to podwójnie (po krótkim zapoznaniu z ringiem). Wszystko, co miała pobiec, pobiegła jak mała torpeda, przy okazji budząc radość widowni swoją nieukrywaną frajdą z biegania.
Poza pokazem paraagility, miałyśmy też pokaż sztuczek. Tutaj też obawiałam się wycięcia, jednak zupełnie idiotycznie. Wszystkie sztuczki poszły pięknie, włącznie z cofaniem na kładkę do agility. Zachwyciło mnie też pełne skupienie malutkiej mimo mało sprzyjających warunków i, znowu, jej dzika radość z pracy, co zresztą nie umknęło uwadze widzów i prowadzącej, Moniki. Ślicznie się z Fenką pracowało!
Naszym ostatnim popisem miało być ściąganie dzieciom skarpetek, ale tutaj już Fenka powiedziała spokojne, ale stanowcze "mamooo, za dużo". Bez dalszego gadania zeszłyśmy więc z pokazowego ringu, mimo wszystko żegnane pełnym zrozumieniem widzów i dzieciaków i udałyśmy się do jeziorka na krótkie pławienie. Wiadomo, że w każdej pracy trzeba słuchać, co mówi nam nasz pies, a Fenutek miał pełne prawo powiedzieć "stop" po tak pięknej robocie.
W przerwach Fenka siedziała w klatce i tutaj też mnie zachwyciła, bo była cicha i spokojna. Może nie pospała za dużo, ale to i tak zachowanie bez porównania z jej kiedyś zwyczajnym darciem ryjka i miotaniem się tylko dlatego, że pies czuje się porzucony i opuszczony, a chciałby działać.

Krótko mówiąc, zrobiłyśmy więcej, niż kiedykolwiek i piękniej niż kiedykolwiek. Dumna jestem, szczęśliwa i nieco zachwycona.

niedziela, 2 czerwca 2013

4 dni funkcjonowania stada

Dumna jestem i blada, co tu dużo mówić. Okazuje się, że zdecydowanie, zdrowy rozsądek, trochę uporu i trochę/sporo wiedzy o psach może zdziałać właściwie wszystko.

W poprzednich wpisach linkowałam opisy poznawania Charliego i Fenki z Luną - poznawania, które miało ich doprowadzić do spokojnego funkcjonowania w jednym mieszkaniu, kiedy zajdzie taka potrzeba. Spieszę donieść, że na tym polu osiągnięty został pełen sukces. Psy spędziły razem cały długi weekend i niesamowicie obserwowało się ich relacje od stanu "okej, jesteśmy tu razem, ale jest dziwnie i nie ma powodów do zachwytu, więc będziemy chodzić powoli i łypać na siebie spode łbów" do dzisiaj, kiedy to - poza pełnym, absolutnym luzem - nastąpiły pierwsze próby wspólnej zabawy.
Dumna jestem z Fenki, która opanowała swoją histeryczność i wybujałe emocje i była bardzo (jak na swoje standardy) spokojnym psem, przy okazji rezygnując niemal całkowicie z żebrania w kuchni. Plus jej próby namówienia Luny do zabawy były całkowicie wzruszające.
Dumna jestem z Charliego, który NIJAK nie reaguje na wyskoki dziewczyn - poza jednym kłapaniem z warkotem na Lunę przy pierwszym spotkaniu, które to kłapanie przyniosło skutek w postaci wyrobienia sobie pozycji psa, któremu nie wchodzi się na głowę i nie beszta bez powodu, Charlie był absolutnym aniołem. Plus wzruszająco chodził po domu wolniutko i ostrożnie, żeby nie wpadać na nową koleżankę (chyba, że akurat ciut się zapominał, ale starania widać było bardzo wyraźnie).
Dumna jestem z Luny, dla której sytuacja poznania dwóch nowych psów, obu niełatwych - tollerki z charakterkiem i niewidomego, dużego pseudoamstaffa - i przebywania na ich terenie musiała być trudna. Mimo to Luna fenomenalnie się przystosowała i nauczyła ignorować Fenki spaceru wokół pokoju i charlutkowe wpadanie; nauczyła się też nie być zazdrosna o swoją mamę, z którą związana jest bardzo mocno. No i słucha się również mnie, chętnie wchodząc w tryb pracy ze stosunkowo nowa osobą.
Dumna jestem ze wszystkich trzech psów, które przepięknie czytały nasze emocje i błyskawicznie zrozumiały, że bójki, warki i zęby są absolutnie niepożądane, za to opłaca się spokojnie koegzystować. Co więcej, nie wyglądały przy tym na smutne i sterroryzowane, więc podejrzewam je, poza psim pragmatyzmem, o nić wzajemnej sympatii =).
Dumna wreszcie jestem z nas, ich właścicielkoprzewodniczek, że udało nam się tak sprawnie scalić to stado, ostatecznie bez pomocy, ale również bez problemów, krzywdy, większego stresu i z pełnym sukcesem.

A tutaj bardziej systematyczny opis tego, co udało się naszej psioludzkiej piątce wypracować: STADO.

piątek, 31 maja 2013

O stadzie ciąg dlaszy

Dalej się dzieje, dalej nie mam czasu pisać, znów więc leniwie podlinkuję nie moje historie, lecz opisane przez Lunową właścicielkoopiekunkoprzewodniczkomamę. Miłej lektury, bo i ciekawe to jest, moim zdaniem.

wtorek, 28 maja 2013

Nowości, nowości...

Jak w dowcipie - u mnie takie zasuwanie, że nie ma kiedy taczek załadować.
Powinnam pisać o zlocie tollerowym, o ogarnianiu się Charliego, o Fenki ciężkiej a pięknej pracy z dziećmi... Ale nie napisze teraz, bo to masa pisania, na którą czasu chwilowo brak.

Jednakże, wrzucę tu historię o tym, jak to Fenka poznała i polubiła nową koleżankę. Będzie nietypowo, bo autorką historii nie jestem ja, lecz opiekunkoprzewodniczkomama Luny. Swoją drogą, jej/ich blog polecam bardzo szczerze, bo zacny jest on.
Bez dalszej zwłoki, oto historia o Fence i Lunie - odcinek pierwszy, będą dalsze.

sobota, 20 kwietnia 2013

Fenka i paragility

W czwartek w Domu Pomocy Społecznej "Na Przedwiośniu" w Międzylesiu odbyły się pierwsze zajęcia projektu "Razem pokonamy przeszkody" Stowarzyszenia Zwierzęta Ludziom. Projekt w skrócie polega na tym, że uczymy uczniów Szkoły Specjalnej przy Domu prowadzenia psa na torze agility. Swoje umiejętności zaprezentują podczas Dnia Dogoterapii, 16 czerwca na Polu Mokotowskim.
Fenka jest jednym z dwóch psów stowarzyszeniowych biorących udział w tym projekcie. Ja, jak to ja, byłam wielce zajarana, ale i miałam wątpliwości - Fenka jest nakręcakiem, szczególnie na przeszkody, bałam się więc jej nadmiaru entuzjazmu. Nie wiedziałam też, jak dobrze będzie współpracować z innymi przewodnikami, szczególnie mało wprawnymi.
I po raz kolejny okazało się, że nie doceniam potencjału mojego psa. Mała poradziła sobie super. Szczególnie praca na smakołyki wyszła doskonale. Entuzjazm przydał się, bo potrzebowała mało zachęty, by wykonywać polecenia dzieci. Zarazem umiała się wyciszyć i odpoczywać, kiedy nie biegała. I super dzielnie znosiła nie zawsze łatwe reakcje dzieci, które "w nagrodę" czasem ją przytulały.
Wspominałam, że mam cudownego psa?

piątek, 12 kwietnia 2013

Wiosenne wyjście z marazmu

Zardzewieliśmy przez zimę okrutnie i czas z tym coś zrobić. Nareszcie stopniał śnieg, nareszcie jest ciepło, dlatego pora na Plan, według którego będę działać.
Czasu mam dużo. Mam go rano (spokojnie ze dwie godziny między wstaniem a wyjściem do pracy), mam go po pracy, bo coraz później robi się ciemno i nic nie odmarza. Potrzebne są tylko chęci (obecne!) i dyscyplina (to się wypracuje).

Plan jest taki, żeby oba psy dostały wreszcie to, czego potrzebują w ilościach takich, jakie uważam za słuszne. Dlatego postanawiam, że codziennie każdy z nich wyjdzie indywidualnie na dłuuugi spacer.
Charlie dostanie w jego ramach bieganie na lince i ćwiczenia ze skupienia na mnie (szczególnie przy innych psach - do tego potrzebne będą smakołyki lepsze, niż sucha karma; ale inna sprawa, że można mu ograniczyć porcje miskowe, bo ładnie na chrupki pracuje). Poza tym w domu i na spacerach można z nim pracować nad sztuczkami, bo "siad", "leż", "łapa" i "na miejsce" ma bardzo dobre, przywołanie niezłe, ale ma też wielki potencjał i nieźle można go pomęczyć. Na pierwszy ogień może pójść chodzenie/skakanie na trzech łapach, bo pięknie to oferuje, wyplątując się ze smyczy - opcji jest jednak masa.
Fenka też musi biegać, wkrótce pewnie też dojdzie pływanie. Jest coraz grzeczniejsza, bardzo chętna do współpracy, ale trzeba ogarnąć burkanie i ogóle skłonności histeryczne. Poza tym nie ma przebacz, codziennie trening obi, wyraźnie oddzielony od spaceru. Krótki, 20-30 minut, ale musi być. No i sztuczki domowo.

Rzekłam.

Edit: dodatkowo wielki krokami zbliża się Zlot Tollerowy. Tym bardziej przyda się ogarnięcie psów z ogólnego posłuszeństwa, na przykład przebywanie z oba na smyczach przy innych psach, Charliego spokojne klatkowanie, a Fence warto powtórzyć sztuczki, bo odbędzie się konkurs =). Nie mam ambicji, żeby nie wiem jak się na nim popisać, ale warto dać z siebie ile można, a nie poddać się lenistwu.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Misja sterylizacja: zakończenie

Byłam dziś z Fenką na zdjęciu szwów - zdjęty został jeden, bo po dokładnych oględzinach okazało się, że pozostałe mała sama sobie usunęła. Oficjalnie mam teraz zdrową, w pełni sił, wysterylizowaną sunię. Pięknie się to łączy z wiosną.

niedziela, 7 kwietnia 2013

Zostaw!

Jak pisałam, na szkoleniu Stowarzyszenia szlifujemy komendę "zostaw", postanowiłam więc przenieść to do domu, do Charliego. No i kosmos, bo ten kosmicznie żarty pies ideę, że dostanie parówkę, kiedy odsunie od niej głowę zamiast próbować pożreć ją wraz z moją ręką, załapał w chwilkę.
Leżenie też ma już zinternalizowane, przynajmniej w skupieniu i w domu. Pora zacząć pracować w rozproszeniach.

sobota, 6 kwietnia 2013

Leniwiec, sterylka i szkolenie stowarzyszeniowe

Nudno się zrobiło, ale wiadomości mam dobre.

Zima uparcie nie chce ustąpić, sprawiając, że ciężko szaleć na spacerach. Z okazji zimy odwołano też zawody obiedience w Powsinie, w których miałyśmy debiutować. Wielka szkoda, z jednej strony, z drugiej może to i lepiej, bo poziom naszego przygotowania pozostawiał sporo do życzenia.
W czwartek 28 marca Fenka została wysterylizowana. Zabieg zniosła świetnie, chociaż opierała się narkozie, musiała dostać nieco większą dawkę i przez cały dzień była mocno nie w formie. Od piątku jednak zaczęła odzyskiwać siły w szalonym tempie. Niestety, na niewiele się te siły zdały, bo śnieg po kolana i plucha skutecznie utrudniły wszelkie spacery i treningi. W tej chwili czekamy na zdjęcie szwów, mała ma się znakomicie, a ja cieszę się, że to już za nami.
Przegnuśnieliśmy cały świąteczny weekend i poświąteczny tydzień, po czym nadszedł piątek, dzień szkolenia w Stowarzyszeniu. Z domu wyszłyśmy wcześniej, bo umówiłam się z Anką na kawę. I okazało się, że Fenka, choć wynudzona, cudownym psem jest. Najpierw udowodniła to w kawiarni (swoją drogą - Green Coffe jest przyjazne psom!), gdzie wpadłam na sprytny pomysł wykorzystania wiedzy ze szkolenia, rozłożyłam psi kocyk i tam kazałam jej leżeć. Okazało się, że zapamiętała tę komendę i to zachowanie. Co więcej, inni goście mocno utrudniali nam zadanie, bo każdy przechodzący chciał się z małą przywitać - miałyśmy więc okazję do pięknej pracy nad przejściami z trybu "głaszczą mnie i się zachwycają" to "leżę i mnie nie ma". Mimo paru wyłamań, głównie na początku, Fenka spisała się znakomicie.
Potem samo szkolenie. I tutaj, naprawdę, nie mam słów zachwytu. Fenka była cudownie chętna do pracy, skupiona, uważna... Okazało się, że świetnie pamięta komendę "zostaw" (z której zapowiedziano nam egzamin) i potrafi stać spokojnie obok miski z trzema kawałkami parówki i kawałkiem gotowanego kurczaka. Co więcej, pobiła wszystkie swoje rekordy w wytrzymywaniu zostawania: nie przeszkadzały jej chodzące bardzo blisko psy, przechodzenie nad ogonem (i to dwa razy!!), i tylko na dotyk dziecka (kilkumiesięcznego maluszka, znienacka po psich plecach) zareagowała przezabawnie, bo jak siedziała, tak padła na bok z wyraźnym zamiarem obrotu na plecy =).

Wniosek z tego, że w prowadzeniu psa najbardziej sprawdza się konsekwencja, spokój i wyraźne wyznaczenie granic co wolno, a czego nie - bo zachowanie Fenki poprawiło się radykalnie, odkąd mam Charliego i odkąd ją samą zaczęłam traktować w sposób bardziej uporządkowany i bardziej stanowczy.

niedziela, 17 marca 2013

Egzamin asystencki w Stowarzyszeniu Zwierzęta Ludziom

To właśnie ten ważny egzamin, o którym pisałam w poprzednim poście.
Napiszę krótko - teorię (pytania z zakresu ogólnej wiedzy o dogoterapii, a także o rozwój dziecka, zaburzenia różne oraz rozwój, psychikę i szkolenie psów) zdałam, praktykę zdałam, choć było poważnie niełatwo, jestem asystentem instruktora w Stowarzyszeniu Zwierzęta Ludziom.
Jaram się, a jakże =).

Charlie-superpies i piłka rehabilitacyjna

Mam dzisiaj ważny egzamin, o którym napiszę później. Z tego powodu, logicznym jest, przynajmniej dla mnie, że od rana (a wstałam niepotrzebnie wcześnie) wyszukuję sobie zajęcia - im bardziej absorbujące, tym lepiej. Klikanie Charliego było tutaj obowiązkowym punktem programu (leżenie ma zrobione na 90%, na miejsce wysyła się przez pół pokoju), ale trwało, jak na moje potrzeby, za krótko.
Postanowiłam więc zrobić coś, co chodziło i po głowie od dłuższego czasu. Otóż jak pisałam, na dworze jest - niestety - trochę za zimno na długie charlospacery, a nie chcę zaniedbać charlowego zdrowia fizycznego. Szczególnie, że po miesiącu regularnego karmienia dobrą karmą przestał wyglądać jak szkielet i, choć żebra i kręgosłup widać wciąż i będzie chyba widać zawsze, pod skórą zaczynają mu się rysować bardzo ładne mięśnie. A na mięśnie, skoro nie spacery, to pomaga... piłka rehabilitacyjna. Którą przypadkiem mam.
Wzięłam więc smakołyki, piłkę, psa i kliker i postanowiłam, że pokażę małemu tę zabawę. Zakładałam, że zapozna się z piłką, może położy na niej łapę i tyle. Gdzie tam! Charlie wlazł na piłkę bez problemu, postał, posiedział, położył się, pozmieniał pozycje - wszystko tak, jakby była to najnormalniejsza rzecz na świecie i w ogóle jaki problem, że jestem niewidomy, a mam wejść i utrzymać się na nowym, chybotliwym, całkowicie nietypowym przedmiocie?

Niesamowity jest ten pies.

sobota, 16 marca 2013

Fenkowe obiki i Charliego leżenie, czyli pozytywów nieco

Obikowałam z Fenką znów i mimo nieobłędnych wyników mam wrażenie, że przeskoczyła mi jakaś klapka w mózgu dotycząca podejścia do ćwiczeń jak do zabawy. Zobaczymy, na jak długo, ale coś jakby się ruszyło.

Charlie za to, po wczorajszym przełomie, kiedy to po komendzie "leż" po raz pierwszy padł na ziemię bez żadnego gestu, dziś pokazał, że to nie był jednorazowy wyczyn.

Innymi słowy, jest optymistycznie bardzo.

czwartek, 14 marca 2013

Charlie i odwrażliwianie

Jak pisałam, Charlie dostał kropelki na uszy i do uszu. Podaję mu je od soboty i najpierw było to proste, ale z czasem coraz mniej mu się podoba. Po dzisiejszej aplikacji, która zamieniła się w małą wojenkę (swoją drogą, cudowny jest ten pies o tyle, że do łba mu nie przyszło warknąć czy kłapnąć zębami, uchylał się tylko i uciekał) uznałam, że leczenie leczeniem, ale trzeba odwrażliwić go na zabiegi pielęgnacyjne.
Wzięłam więc kliker (smakołyki już miałam, podawałam przy zakraplaniu) i zaczęłam działać prostą metodą - mówię "ucho", dotykam ucha, klikam spokojne zachowanie, smakołyk. Padłam jednak na szok, kiedy pies, który chwilę wcześniej z niechęci do dotykania uszu prawie wprasował się w ścianę, teraz siedział idealnie spokojnie, jakby doskonale rozumiał, o co chodzi w tej zabawie. Nie wiem, czy wyciszyła go obecność klikera, który oznacza pracę, a nie zabiegi, czy mój spokój, bo podeszłam do odwrażliwiania bez żadnego przymusu i z cierpliwością - dość, że po kilku powtórzeniach mogłam spokojnie zakończyć sesję wielkim sukcesem.

wtorek, 12 marca 2013

Klikanie Charliego

Za oknem paskudnie tak, że absolutnie wszystkiego się odechciewa. Fenka ma dogoterapię, szkolenie stowarzyszeniowe i obedience, więc i tak nie ma jak się nudzić szczególnie. Co innego Charlie - biedny żuczek, wciąż nieprzyzwoicie chudy i z sierścią, która nijak nie chroni przed zimnem; bez sprawdzonego w ekstremalnych warunkach przywołania, z brakiem za to sympatii do psów i ślepotą na dokładkę. Jego, przynajmniej przy tej pogodzie, wybiegać trudno. A mimo to wiadomo, że psu do szczęścia potrzebna jest rozrywka.
Tutaj z pomocą przychodzi niezawodne męczenie psa psychiczne (mam też dziki pomysł nauczyć Charliego ćwiczeń na piłce, ale to powoli). Dodatkowo, wiadomo, komendy są psu potrzebne (a jeszcze bardziej, kiedy ma się szalone, jak moje, pomysły), wspólna praca wzmacnia więź i w ogóle nie ma o czym dyskutować, kliker w dłoń i do pracy.

Charlie przyszedł do mnie w pakiecie z komendami "siad", "łapa", piękną reakcją na imię i hasłem "uwaga", które pozwala mu nie zabijać się o większość przeszkód. Do tego wspaniale reaguje na polecenie "zejdź" i na wszelki groźny ton, jak również, z drugiej strony, na pochwały. To świetne podstawy, ale jest jeszcze gigantyczne pole do pracy.
Włączanie klikera zaczęłam, jak chyba pisałam, od niemal samego początku życia z Charliem. Robiłam to zarówno klasycznie, seriami klik-smak, jak i klikając mu wykonywanie komend, które już umiał. Reakcja na klik w końcu nastąpiła, na dźwięk Charlie wyraźnie szuka smakołyka. Z tego punktu już otwarta droga do pracy, więc się zaczęło.

Pracujemy w tej chwili nad dwiema komendami - "leż" i "na miejsce".
Tę drugą też opracowujemy jakiś czas, ale szło powoli i opornie, a zmiana domu właściwie zniweczyła nasze postępy. Teraz jednak, działając na kliker i smakołyki, w kilka sesji doszliśmy do etapu, kiedy wysyła się do klatki grzecznie i skutecznie z bliska. Dalsza praca nad odległością i tempem przed nami.
Leżenie od początku szło bardzo opornie. Niewidomego psa niby da się naprowadzać, ale zajęło mi chwilę, zanim opracowałam odpowiedni gest i takie ułożenie ręki, że Charlie się nie zniechęcał ani nie zjadał mi palców. Pomimo to raczej pochylał się, niż kładł i tutaj musiałam dodatkowo pokombinować. W końcu podziało trzymanie mu jednej ręki nad plecami i prowadzenie smakołykiem z drugiej tak, żeby musiał przepełzać - wtedy wreszcie naprawdę się kładł. Teraz jesteśmy na etapie kładzenia się na komendę "optyczną", to znaczy wystarczy, że podstawiam mu pod nos zwiniętą rękę i ruszam nią lekko w dół, a Charlie leży. Komenda słowna, ku mojemu zdziwieniu, jeszcze nie działa, ale mamy czas.

Klikanie drugiego psa jest fascynującą sprawą. Staram się nie popełnić błędów, która zrobiłam przy Fence. Przede wszystkim praktycznie się nie odzywam, żeby psu nie mieszać w głowie. Nie pomagam też w żaden sposób, staram się nie ułatwiać psu zadania nadmiernie - a zarazem nie pozwolić mu się frustrować. Podnoszę jedno kryterium naraz. No i pracuję bardzo mocno nad swoją niecierpliwością, staram się nie wymagać natychmiastowych postępów, ćwiczę krótko i z nieprzesadną intensywnością, zostawiając niedosyt, a nie zmęczenie.
I powtarzam sobie, że mamy czas, że moja podróż szkoleniowa i z Charliem, i z dwoma psami, dopiero się zaczyna i jeszcze wiele, wiele przed nami.

niedziela, 10 marca 2013

Psia pralnia

Nadszedł dzień tracenia przyjaciół =). Fenkę kąpiel dopadła, bo w końcu jest psim terapeutą i ma być czysta i pachnąca, a zaczęła się masakrycznie kudłaczyć z okazji pseudo-wiosny. Charlie natomiast ma chorą skórę i dostał przykaz cotygodniowych kąpieli w leczniczym szamponie.

Fenka poszła na pierwszy ogień. Tak jak pod prysznic wchodzi chętnie, to tutaj wyraźnie wyczuła podstęp i zamknęła się w klatce. Wywabiona pasztetem jednak wyszła, dała się zaprowadzić do łazienki i wskoczyła pod prysznic. Pranie zniosła spokojnie dość, to znaczy bez prób ucieczki, ale była roztrzęsiona i w ogóle komunikowała całą sobą, że dzieje jej się potworna krzywda.
Dodatkowo po praniu nastawiła zdrada, bo wytartego ręcznikiem psa zaczęłam szczotkować. Fenka była cierpiąca wybitnie, potwornie nieszczęśliwa i parę razy uciekła. Jednak koniec końców zabiegi się udały, trwałej traumy nie stwierdzono.

Dalej Charlie. Tutaj w ogóle nie wyobrażałam sobie, jak będzie, bo jego leczniczy szampon działa tak, że najpierw myje się psa normalnie, a potem następuje drugie mycie, podczas którego pies musi przez 5-10 minut stać namydlony. Dodatkowo Charlie był w naszym wspólnym życiu kąpany raz, nie w moim domu i miałam wtedy pomoc w postaci Agaty. Ale cóż, mus to mus.
Charlie wszedł za mną do łazienki bez problemu. Pod prysznic też, kiedy wrzuciłam tam parówki. Próbował się wycofać, ale ja tam już stałam i nie miał wyboru. Potem zaś moje amstaffiątko pokazało, że jest oazą spokoju. Żadnego pchania, żadnego kombinowania - stał i dawał się myć. Podobnie stał i czekał, aż opłuczę pianę. Ogólnie, podczas całej długiej kąpieli raz tylko wydał z siebie przezabawny dźwięk, wyraźnie komunikujący, że leje się na niego woda i że to wcale nie jest fajne.

Z ciekawostek, psy prałam różnymi szamponami. Dla Fenki mam zwykły, z Kakadu. Wybrałam zapach siarkowy, bo jako jedyny wydawał mi się, paradoksalnie, dość neutralny (w odróżnieniu np. od leśnego - pies pachnący jak odświeżać do toalet? Bez sensu.). I fakt, po wyschnięciu Fenka nie pachnie właściwie wcale. Szampon Charliego natomiast fabrycznie pachnie kokosem i mimo, że płukałam psisko bardzo dokładnie, w całym domu unosi się kokosowy smrodek, a psa bez trudu można znaleźć po zapachu. Jest wesoło.

Obikowanie - zawody tuż tuż!

W ten weekend zaliczyłyśmy dwa treningi po przerwie. I cóż, nie powiem, jest... wesoło.

Obydwa treningi polegały głównie na robieniu ćwiczeń po kolei, maksymalnie w stylu takim, jak na zawodach. Zadania na pewno nie ułatwiał zalegający śnieg - co to za marzec, ja się pytam?
W każdym razie, w sobotę jeszcze było znośnie: Fence się chciało i próbowała. Owszem, miała atak głupawki, bo uznała, że najfajniej do targetu biegnie się galopem i wskakuje na niego przednimi łapkami, bo wtedy on tak śmiesznie jedzie i jedzie się z nim oraz samowolnie ogłosiła po godzinie, że ma dość i odmawia, ale było względnie ok. Dzisiaj jednak zaprezentowała wszystko, czego widzieć nie chciałam. Skupiła się ładnie na pierwsze pięć sekund, a potem było tylko gorzej.
Trening miał być maksymalnie zbliżony do zawodów, więc zaczęłyśmy od wejścia i powitania z sędzim. Tutaj Fenka wykonała piękny skok na sędziego (dodam, obcego faceta, więc nie wiem, co jej do łba strzeliło). Celem okazania niezadowolenia złapałam ją za obrożę i dowiedziałam się, że na zawodach byłaby to natychmiastowa dyskwalifikacja. Doskonały początek, nie powiem.
I dalej w podobnym stylu. Chodzenie przy nodze na smyczy do niczego, bo niećwiczone i Fena uznała, że to spacer, nie ćwiczenie. Chodzenie bez smyczy milion razy brzydsze od standardu. Zostawanie, jeden z naszych mocnych punktów, zerwane zanim się ruszyłam, potem wysiedziane. Dzięki Bogu śliczne przywołanie i ładne zmiany pozycji, mam piękny siad i średnie pacanie. Aport Asia nam odpuściła, ale przypomniało się nam, że trzeba zrobić przeszkodę. Miała to być formalność, bo na hali Fenka trzaskała przeszkodę w wielkim stylu (mam na to świadków). Nie była. Na widok przeszkody mała zdurniała totalnie, raz zrobiła w miarę, a potem uparła się, że przy skoku powrotnym trzeba zarzucić na przeszkodę tylne łapki i stać z ucieszoną miną. No masakra. Asia powiedziała, że ufunduje nagrodę za najśmieszniejszą klapę zawodów.

Wnioski są proste: od dzisiaj codziennie ćwiczymy po pierwsze noszenie aportu i dostawianie się z nim do nogi, po drugie piętnasto-dwudziestominutowe cykle wszystkich ćwiczeń po kolei, na pełnym skupieniu. Nie ma, że boli.

czwartek, 7 marca 2013

Trzeci tydzień Charliego

U nas zmiany, tym razem na spokojne i na stałe. Definitywnie mieszkamy już w moim mieszkaniu, już bez Magdy i Draka.

Coraz lepiej poznaję Charliego i coraz bardziej mnie zdumiewa. Spokoju w klatce nauczył się w jeden dzień w nowym domu - fakt, że wstępnie przerobił ponton z klatki na confetti, ale wynikało to z naprawdę trudnej dla niego sytuacji, bo było to w czasie Magdy wyprowadzki, kiedy wszyscy chodzili po domu, wciąż trzaskały drzwi, a bidak nie wiedział, co się dzieje. Od tego czasu jednak jest bardzo, bardzo ok - przepracowałam to dzielnie, jak ze szczeniakiem.
Podobnie Fenka, która miała fazę na rozpaczanie, gdy zostawała w domu sama, a ja wychodziłam z Charliem, uznała, że to jednak nic strasznego. Mam więc w domu dwa ciche psy.

Prócz tego sprawdzam Charliego w masie nowych sytuacji. Na spacerach po okolicy jest kochany i wywołuje zachwyty przechodniów, szczególnie panów w strojach sportowych =). Charlie zaliczył też wycieczkę na Pole Mokotowskie.Wcześniej kupiłam obu psom kagańce fizjologiczne (Fenka chodziła w plastikowym, fajnym, ale zaczął się powoli rozpadać) i przeprowadziłam trening kagańcowania - z idealnym rezultatem, bo Charlie kaganiec ignoruje, sporadycznie się o coś ocierając. Przejechałam też wcześniej z samym Charliem kawałeczek autobusem i zdumiał mnie absolutnym spokojem i bezproblemowością.
Podróż na Pole z dwoma psami była samą przyjemnością. Charlie przeszedł samego siebie, kiedy położył się na podłodze autobusu i zaczął drzemać - i to dwukrotnie, w dwóch różnych pojazdach. Cudowna oaza spokoju ten mój bull.
Na samym Polu też było super. Fakt, muszę na okazje z mnogością bodźców jednak zabierać parówki (na zwykłych spacerach Charlie pięknie pracuje na karmę), bo jednak mały czasem trochę traci głowę. Mimo to, ogólnie zachowywał się wspaniale, przede wszystkim bez problemu zaakceptował Batiara i w ogóle nie miał problemów z żadnym psem, mimo że spotkaliśmy ich sporo.

W domu też jest super. Psy śpią, gdzie im się podoba (pozwalam im na to, bo oboje perfekcyjnie reagują na komendę "zejdź") i nawet w nocy nie ma bójek o prawo wstępu na moje łóżko. Jedzą osobno, ale stosunek Charliego do jedzenia jest kolejną zachwycającą rzeczą - dał sobie wyjąć z pyska kilka gryzaków. Poza tym coraz piękniej się szarpie sznurem oraz załapał klikerowo komendę "leż".

A kiedy piszę te słowa, psy bawią się obok - w spokojne podgryzanie z przepychaniem, bardzo delikatne (Fenka potrafi informować, kiedy jej się zabawa nie podoba, ale przy Charliem w ogóle tego nie potrzebuje).

Jest świetnie.

piątek, 22 lutego 2013

Dalszy ciąg charlie'owych opowieści

Minął już prawie tydzień, odkąd Charlie jest mój.

Charlie jest ideałem. Głupio to mówić, ale tak jest. W ogóle nie wierzę, że jeszcze tydzień temu mieszkał w schronie i nawet nie podejrzewał, że będzie miał dom.
Na spacerach jest cudowny, pilnuje się, reaguje na imię idealnie, nie podnieca się nadmiernie, choć jest radosny. Istnieje potencjalny problem z innymi psami-samcami, bo się mocno interesuje, ale bez warczenia, szczekania czy się rzucania. I uwielbia biegać obok człowieka.
W domu pięknie, nauczył się siedzieć w klatce w jeden dzień i ostatnio został bez słowa na pełne 6 godzin. I jakimś cudem wie, że w domu się nie załatwia. Wie też, że meble są po to, żeby spały na nich psy (i jest uczony, że nie ma do końca racji, oraz bardzo grzecznie schodzi, poproszony). Jest całuśny, przytulaśny, pozwala zrobić ze sobą wszystko. Zdarza mu się wskakiwać na ludzi, to tępię.
Z Fenką jest sztama. Mała jeszcze czasem czegoś przed nim broni, chociaż znosi powoli, że czasem przytulam się z nim, nie z nią. On pięknie ignoruje wszystkie jej akcje, przy okazji pięknie CSując.

wtorek, 19 lutego 2013

Pierwsze dni Charliego, zapewne odcinek 1

W telegraficznym skrócie napiszę, bo inaczej wyjdzie cała książka. Ogólnie, jest świetnie, dużo lepiej, niż przypuszczałam.

Na spacerach Charlie jest niedoścignionym ideałem psa. Pięknie chodzi na smyczy, jeśli pociągnie, natychmiast wraca, gdy usłyszy swoje imię. Rozumie doskonale komendę "uwaga" (zwalnia i szuka, na co ma uważać), ale także nieźle "lewo" i "prawo", a jeśli nie zrozumie, to pięknie reaguje na sugestie smyczą. Ignoruje ludzi całkowicie, psy właściwie też, chociaż nimi czasem się interesuje, ale nie ma w tym żadnej agresji. Z zabawnych, ma w zwyczaju "liczyć stado", to znaczy, jeśli wychodzi z nim więcej, niż jedna osoba, od czasu do czasu zaczyna szukać pozostałych, obija się o nie lekko i kiedy znajdzie wszystkich, idzie dalej. Z zasady chodzi spokojnie, czasem widać po nim lekkie pobudzenie, ale jak mówię - ideał.

W domu też jest lepiej, niż się spodziewałam. Charlie błyskawicznie orientuje się w przestrzeni, uczy się gdzie co stoi i porusza się bez pomocy. Bez trudu znajduje też ludzi, których uwielbia śledzić, gdziekolwiek pójdą. Nie szczeka na odgłosy z klatki schodowej (i mam nadzieję, że Fenka go tego nie nauczy), a wszystkich wchodzących do domu wita radośnie, bez cienia podejrzliwości. Okazało się też, że pięknie zachowuje czystość w domu, nawet pomimo poprzeprowadzkowych problemów z brzuchem (które teraz już przeszły, więc zaczynamy akcję "Charlie pięknieje w oczach").
Okazuje się, że zna komendę "siad" i "podaj łapę". Poza tym pieknie skupia się na jedzeniu, więc istnieje spora szansa, że będzie z niego tytan pracy.
Z wad, żebrze o jedzenie w sposób bezczelny i nachalny. Drugą wadą jest to, że pozostawiony sam w domu wywalił wszystko z otwartej szafki i ewidentnie chodził po stole (choć tajemnicą pozostanie, jak ślepy pies na stół wszedł, skoro krzesła były specjalnie tak ustawione, żeby mu to maksymalnie utrudnić). Z drugiej jednak strony nie wył i niczego (poza opakowaniem makaronu) nie pogryzł i nie zniszczył.
Na zamknięcie w klatce, to której wchodził niezbyt chętnie i pewnie, reagował gadaniem (Charlie wydaje absolutnie niesamowite dźwięki, swoją drogą), więc wolny dzień dzisiejszy poświęcam w ogromnym stopniu na trening klatkowy. Okazuje się to jednak dość proste, ponieważ upchnęłam w klatce jego ukochany od pierwszej chwili ponton. Kiedy więc usiadłam pisać te słowa, Fenka poszła do siebie, a Charlie pokręcił się po pokoju w poszukiwaniu wygodnego legowiska. Na łóżko nie pozwoliłam mu wejść (zresztą pięknie reaguje na komendę "nie"), a że wcześniej bawiłam się z nim w szukanie smakołyków w klatce i wiedział, że tam miękko, w końcu do niej wlazł poszedł spać. Wietrzę szybki postęp w temacie.

Pozostaje temat Fenki. Otóż psiaki dogadują się bardzo fajnie. Fenka ma dużo więcej problemów z Charliem, niż odwrotnie - bywa zazdrosna, a momentami wyraźnie nie rozumie, czemu ten pies ją całkowicie ignoruje albo czemu na nią wpada. Charlie raz próbował na nią wejść, ale wyraźnie poinformowałam go, że sobie tego nie życzę i temat się skończył. Ogólnie jednak jest spokój i bardzo duża tolerancja.

Dobrze jest. Długa droga przed nami, ale to będzie super podróż.

niedziela, 17 lutego 2013

Charlie

W naszym psioludzkim życiu nastąpiła wielka zmiana, tym niezwyklejsza, że bardzo nagła, a zarazem jestem jej bardzo, bardzo pewna.
 
Otóż zdarzyło się tak, że przyjaciółka moja, Agata, jechała (co ważne, 7 lutego, czyli dzień po moich urodzinach i 9 dni temu) na Paluch po psa, którego miała wziąć na tymczas. Skracając maksymalnie, bo to i tak dość długa i niesamowita historia, okazało się, że tego psa nie bierze, ale przeszłyśmy się po schronisku z myślą, że skoro już ma warunki, żeby być tymczasem, to zobaczymy, czy jej jakiś psiak nie urzeknie i potem się mu domu stałego poszuka. I wpadła nam w oko, mi szczególnie, jedna taka bida z dziwnymi oczami. 
I tutaj zdarzenia posypały się lawinowo - okazało się, że to niewidomy piesek, że wprawdzie mocno amstaffowy w typie, ale siedział w boksie z innym psem bez konfliktów i że ma na imię Charlie, a czasem nawet Charlie Chaplin. Na spacerze był cudny. Potem był weekend, sobotnia wizyta na Paluchu w większej grupie i kolejny spacer, na którym zakochałam się ostatecznie.
Potem podobny spacer niedzielny i decyzja, że ja go chcę do siebie. Potem kombinacje ze współlokatorką, której uroczy, ale wściekle żywiołowy springer był największą przeszkodą na drodze Charliego do mojego domu. I okazało się, że ona całkiem sama z siebie chce się przenieść "na swoje". A później była już tylko wczorajsza wizyta w schronisku i tak oto Charlie, w dziewięć dni po tym, jak go poznałam, trafił do Agaty, skąd, kiedy tylko się da, przeniesie się do mnie już na stałe.

Pierwsze spotkanie na szczycie na linii Fenka - Charlie też już za nami, odbyło się dzisiaj i wyszło super.
Najpierw spacer, gdzie wzajemnie uznali, że jest spoko (chociaż Fenka była nieco zdumiona faktem, że ten piesek nie chce się bawić i w ogóle mało na nią patrzy). Poszło tak dobrze, że zabrałyśmy ich do mojego domu.
Charlie zwiedził wszystko swoim niespiesznym systemem i zaaprobował, Fenka podchodziła trochę nieufnie, troszkę podwarkiwała w obronie wszystkiego, co uznaje ze swoje (czyli wszystkiego), ale potem przypomniała sobie o klatce, poszła się wyciszyć i dalej był już totalny relaks.

Tyle opowieści bieżących, jeszcze parę słów o nim samym.
Charlie trafił na Paluch w 2009 roku z nieznanego mi powodu. W 2012 był na chwilę adoptowany, ale szybko go zwrócono. Podejrzenie powodu zwrotu pada na jego niepełnosprawność. W styczniu tego roku miał paskudną chorobę ślinianki, przez którą długo praktycznie nie jadł i teraz jest strasznie chudy. Poza tym od zimna i osłabienia pęka mu skóra na uszach i ogonie. Przeszedł jednak operację, ślinianka wyleczona i weterynarz mówi, że to nie nawróci. Mam jego morfologię z 21 stycznia i wygląda przyzwoicie, żadne odchylenie od normy nie jest alarmujące, więc wierzę, że regularne posiłki, spokojny ruch i ciepły dom doprowadzą go do porządku.
Mimo swojej niepełnosprawności, Charlie radzi sobie fenomenalnie - do tego stopnia, że ciężko powiedzieć, czy nadrabia węchem i słuchem, czy jednak dostrzega jakieś plamy albo ruch. Dobrze też ogarnia życie poza schroniskiem: rozumie ideę schodów, wskakuje do bagażnika, jeździ spokojnie, nowe miejsca bada uważnie, ale szybko zapamiętuje rozkład przestrzeni - a jak już się o coś obije, to nie szkodzący, bo to amstaff i po prostu idzie dalej. Reaguje na hasło "uwaga" - zwalnia i szuka łapami i głową, na co ma uważać; reaguje też na ruchy smyczą wskazujące mu kierunek. Poza tym daje sobie zrobić wszystko (już na drugim bodaj spacerze sprawdzałam, czy nie reaguje jakoś okropnie na łapanie za łapki czy dotyk z zaskoczenia; został też uprany pod prysznicem i strat brak); wycisza się błyskawicznie (wczoraj po oględzinach u weterynarza położył się na podłodze i drzemał, dzisiaj zrobił to samo po chwili u mnie, u Agaty błyskawicznie znalazł psie posłanie i uznał, że to jego i tam się śpi), ludzi kocha, psy go czasem interesują, czasem je ignoruje, chociaż Draka próbował ostro zdominować, ale na spokojnie. Agresji absolutne zero, zero lękliwości, w niekomfortowej dla siebie sytuacji się wycofuje. Jest uparciuchem, próbuje pchać się na meble i strasznie żebrze, ale to proste sprawy do przepracowania. A i praca z nim może być fajna, bo na podstawienie mu pod nos smakołyka idealnie się wycisza, skupia i staje w gotowości, choć komend właściwie nie zna.

Tak oto więc mam oficjalnie dwa psy, z którymi żyć będę na stałe od początku marca. Zaczynamy nowy rozdział!

piątek, 25 stycznia 2013

Obedience na hali

Po fenkowym przeziębieniu w końcu we wtorek mogłyśmy wyjść z domu na trochę dłużej. I akurat tak się złożyło, że od samego rana, od 7:30 mogłyśmy poćwiczyć posłuszeństwo na hali - bo plac wciąż jest zasypany. W czwartek rano także ćwiczyłyśmy w tym samym miejscu.
O samej hali mogłabym napisać epopeję, bo znajduje się w kuriozalnym miejscu, w kuriozalny sposób się ją otwiera, a i wewnątrz panują ciekawe warunki: owszem, na podłodze leży fantastyczna wykładzina, ale poza tym jest zimno jak w psiarni, a sąsiadujący punkt segregacji odpadów i mnogość gołębi zapewnia ciekawe rozproszenia (nie żebym narzekała, bo jestem ogromnie wdzięczna, że w ogóle mamy gdzie ćwiczyć - ale miejsce nieco wieje abstrakcją).

Ważne jednak w tym wszystkim, najważniejsze, było samo ćwiczenie. I tutaj niestety, będą same nudne superlatywy i zachwyty. Na pewno pomogło wynudzenie i niewymęczenie, bo Fenka była wściekle chętna do pracy, rozbawiona, niesamowicie szybka i energiczna. Ale też zachwyciła mnie też poziomem skupienia przy masie rozproszeń i utrudnień.
Sam trening był dodatkowo utrudniony faktem, że nie było Asi, więc byłyśmy zdane same na siebie. Podziałało to jednak jak dodatkowy mobilizator dla mnie: naprawdę chciałam, żeby były to dobre, sensowne treningi, żeby nie narobić błędów, tylko maksymalnie wykorzystać ograniczony przecież czas i super psią chęć do pracy. I uważam, że się udało.

Chodzenie przy nodze ćwiczyłyśmy często, obficie i najsensowniej, jak umiem. Po kawałku pracowałyśmy nad wszystkimi aspektami: były i długie kawałki na całokształt i czas skupienia skupienie, i pojedyncze kroczki na precyzję, i uważne poprawianie krzywego się dostawiania po dłuższym przejściu. Wszystko w wysokiej normie, nie idealnie, ale bardzo fajnie - i ten piękny, uchachany i energiczny wyraz! =)
Przywołania cudne, entuzjastyczne jak wszystko i pięknie wykończone.
Aport mnie zachwycił. Fenka coraz piękniej się stara, wraca jak po sznurku, dostawia się może niepewnie, ale coraz skuteczniej. I wciąż nie uważa, że aport to zabawka, z którą może uciekać. Próbuje wprawdzie czasem zerwać siedzenie przy nodze podczas rzutu, ale to przewalczymy.
Bardzo fajnie nam idzie przeszkoda. Po wstępnym problemie z powrotem (w końcu na agility psa nauczono, że nie skacze się tam i z powrotem!), który dał się szybko przepracować, i chwilową głupawką z aportowaniem mi targetu, przeszkoda wyćwiczyła się bardzo ładnie.
Kwadrat coraz lepiej. Przedkomenda działa i prawie nie myli się z komendą, tempo jest.
Kuleją zmiany pozycji - są, ale niemrawo. To do dopracowania mocno.
Zmiany pozycji w marszu całkiem-całkiem.
Do tego czwartkowy trening był w połowie na piłkę i okazało się, że się da. Rundek honorowych niewiele i krótkie, skupienie wciąż na niezłym poziomie.

Wygląda na to, że jest naprawdę nieźle. Fenka pięknie skupiała się w trudnych warunkach, skupiała na długo i długo też trzymała entuzjazm. Robi się coraz grzeczniejsza, dawała się bez trudu odwołać od leżących gdzieniegdzie piłek. Co więcej, po pierwszym dniu niepewności przy innych psach, w czwartek ładnie je ignorowała.
Kwiecień jakby mniej przeraża.

sobota, 19 stycznia 2013

Brak dogtrekkingu, gardło i piłka

Dzisiaj miał odbyć się nasz dogtrekkingowy debiut: miałam wszystko przygotowane do wzięcia udziału w zawodach w Szczepocicach, organizowanych w ramach Dog Orientu. Niestety, plany mają do siebie, że czasem trzeba je zmienić.
W środę Fenka zaczęła kasłać. Przekasłała cała noc, kasłała w czwartek, więc na piątek rano umówiłyśmy się do weterynarza. Diagnoza: zapalenie gardła i krtani, o dość łagodnym przebiegu, ale wściekle zaraźliwe (ponoć panuje praktycznie epidemia tego paskudztwa). Zastrzyk w pupę, profilaktyczny antybiotyk, lek osłonowy i zakaz wychodzenia na dłuższe spacery do poniedziałkowej kontroli. Tak skończył się nas zimowy dogtrekking, zanim w ogóle się zaczął.
W piątek Fenka czuła się już lepiej. Zakazy spacerów potraktowałam poważnie, szczególnie, że w Warszawie jest zimno i bez przerwy sypie śnieg. Pies jednak potrzebuje ruchu albo innego zajęcia, żeby nie zwariować (Fenka spokojnie znosi krótkie okresy bezczynności, ale zależy mi, żeby utrzymywać ją w dobrej formie zarówno psychicznej, jak i fizycznej). Z pomocą przyszła kupiona w Biedronce piłka rehabilitacyjna oraz internet, z którego dowiedziałam się, jak można na niej trenować. I okazało się, że jest to zabawka nie do przecenienia. Fenka wskakuje na nią chętnie, świetnie trzyma równowagę, bez problemu zmienia pozycje, przybija piątkę, ale widać, że mięśnie pracują. Co więcej, z piłki schodzi niechętnie, ale po zejściu zazwyczaj kładzie się spać, choć treningi są krótkie. Polecam tę formę aktywności, sprawdza się super - w przyszłości zdam raport z tego, jak rozwinęły się feniaste mięśnie.
Oprócz tego pracujemy nad dłubaniem obikowym (pies znudzony pracuje pięć razy chętniej, jak udało mi się zaobserwować). Dodatkowo rozwiązałam - z czego jestem dumna - problem, który męczył mnie od dość dawna. Otóż Fenka nie umiała wejść na przedmiot czterema łapkami. To znaczy, wskakiwała na piłkę, na meble, na pieńki, ale kiedy dawałam jej jakąś podkładkę, miskę czy pudełko, nie oferowała nigdy wchodzenia czterema łapami - owszem, przodem, tyłem, skoki, ale nigdy cztery naraz. Udało nam się to jednak przepracować, bo dałam jej na początek wielki cel: dużą, wysoką poduszkę. Tutaj załapała (z małym naprowadzeniem), że ma wejść cała. Przeniosłam więc to na zachowanie na mniejsze pudełko. Mamy czas, więc zamierzam dociągnąć tę sztuczkę do poziomu stania na naprawdę małej powierzchni.

czwartek, 3 stycznia 2013

Znowu obi

Było naprawdę marnie. Pies ledwo przytomny, całą sobą komunikujący, że pogodo obrzydliwa, błoto obrzydliwe, koziołek obrzydliwy, target bez sensu i ogólnie, wszystko fuj.
Nie jest to nijak psia wina, widać nie przestawiła się z powrotem na tryb porannego działania, bo u rodziców wstawałam później. Gorsze dni się zdarzają.
Wielki to jednak sygnał dla mnie, że muszę ostro popracować nad dostosowaniem treningu do psa, poziomu mojego entuzjazmu do jej nastroju, wymagań do psich możliwości. I ruszać się, nakręcać, motywować dużo lepiej i bardziej. O.

wtorek, 1 stycznia 2013

Koniec roku w domu rodziców

Od 22 grudnia do dzisiaj mieszkałam z Fenką u rodziców w Falenicy. Bardzo to był sympatyczny, relaksujący okres, a Fenka po raz kolejny sprawdziła się jako naprawdę fajny psi towarzysz.

W domu zaadaptowała się bardzo szybko. Pierwszego dnia czuła jeszcze potrzebę łażenia za wszystkimi domownikami i sprawdzania, co też ciekawego robią, ale szybko wyluzowała się całkowicie i zachowywała się jak u nas: sporo spała, czasem przychodziła się przytulić, dzielnie asystowała w kuchni i w porządkach. Choinka nie zrobiła na niej żadnego wrażenia (zeszłoroczna, nasza, stała w doniczce na szafce i Fenka nie miała z nią wiele kontaktu), chociaż gałązki, które ucięliśmy przy obsadzaniu drzewka, fajnie nosiło się w pyszczku.
Codzienność upływała Feniastej bardzo przyjemnie. Ponieważ rodzice mieszkają praktycznie w lesie, smyczy użyłam dwa razy: kiedy jechałyśmy do dziadków na Wigilię oraz gdy poszłam po zakupy i wzięłam psa ze sobą. Poza tym pełna wolność i dłuższe spacery z ganianiem za piłeczką. Niestety, pogoda pod koniec zawiodła nieco, zamieniając leśne ścieżki w lodowisko, ale wtedy stawiałam głównie na piłeczkowanie i posłuszeństwo i też było dobrze. Wprawdzie zdarzyło się małej zostawić krwawe ślady na lodzie, ale okazało się, że leciutko przytarła opuszki - tak leciutko, że w domu, po oczyszczeniu łapek, śladu nie było.
Poranne spacery zaś obstawiał mój tata i potwierdziło się, że Fenka wychodzi z nim chętnie i problemów nie robi. Czuje się z rodzicami do tego stopnia dobrze, że bez skrupułów porzuciłam ją pewnego popołudnia na prawie całą dobę. Śladów traumy, tak ze strony psa, jak i rodziców, brak. Zresztą rodzice są w małej zakochani po uszy, a i ona ich lubi, co jest o tyle fajne, że w razie konieczności wyjazdu bez psa, mam ją gdzie zostawić bez obaw.
Praca nad obedience szła nam nieźle. Wciąż nie jestem mistrzynią układania treningów, ale mam mocne poczucie, że faktycznie coś zrobiłyśmy, a najmocniej widać postęp z kwadratem. Tak, "rozdziewiczyłyśmy" mój obikowy kwadrat i trochę nad nim popracowałyśmy, tak, że Fenka bardzo już ładnie reaguje na przedkomendę i samą komendę wysyłającą. Na razie biega do piłki, ale myślę, że już niedługo będzie można spróbować "poważnie".
Fenka sprawdziła się też jako pies imprezowy. Na Wigilii u dziadków zachowywała się grzecznie, poza żebraniem, ale nie mogę mieć do niej o to pretensji, gdyż moja babcia, kobieta niezwykle mądra i rozsądna, przy Fence odpuszcza całkowicie i mimo moich próśb, w psim pyszczku co chwilę lądują jakieś smakołyki. Mała sobie tego jednak nie zgeneralizowała, bo pierwszego dnia Świąt, już w domu rodziców, była super grzeczna i spała na kanapie przez większość czasu, zupełnie ignorując zastawiony jedzeniem stół. Popisała się też na Sylwestra. Mój brat zaprosił sporo znajomych, między którymi Fenka spokojne kursowała, wypatrywała smakołyków, dawała się głaskać, a kiedy jej się znudziło, poszła spać na piętro. No i fenomenalnie zniosła północ: zabrałam ją przed dom, gdzie wyszli wszyscy. Huk fajerwerków nie robił na niej żadnego wrażenia, trochę nakręciła się na rakiety, które koledzy puszczali dość blisko, ale dała się przekierować na bawienie się ze mną śnieżkami. Nawet wybuch petardy całkiem blisko nas (nie niebezpiecznie, ale tak, że mi zrobiło się niemiło od huku i nerwowo spojrzałam na psa) jej nie wystraszył. Jakoś po pierwszej w nocy, kiedy snuła się dość bezsensownie między gośćmi, zamknęłam ją w klatce, bo wyraźnie potrzebowała pomocy w temacie "gdzie się podziać" - poszła spać natychmiast. Potem, klasycznie, spała ze mną w łóżku i tylko trochę poobszczekiwała wchodzących do pokoju, bo żyje w przekonaniu, że kiedy ja śpię, trzeba mnie bronić przed całym złem (i mniejsza o to, że fenkowe bronienie skutecznie przerywa mi sen).

Przy okazji byłyśmy w hodowli odebrać Drakkara, który mieszkał tam pod nieobecność Magdy w kraju. I tu Fenek też zachwycił, ze stoickim spokojem przesypiając calutką podróż (w sumie ponad 6 godzin), siusiając na komendę w przerwach i całkiem ładnie zachowując się w hodowli. Wprawdzie po wejściu do domu hodowców próbowała trochę ustawiać tamtejsze psiaki (na czele ze skaczącym jej po głowie Drakiem), ale szybko - z niewielką moją pomocą - zaczęła zachowywać się bardzo ładnie. I ślicznie, ślicznie zareagowała na tubylcze dzieci, dając się głaskać i przytulać i wręcz podchodząc do nich z własnej woli - co cieszy mnie za każdym razem, bo dobitnie świadczy, że praca w dogoterapii jej nie wymęczyła.

A od dzisiaj z powrotem mieszkamy u siebie. Obie odpoczywamy po sylwestrowych szaleństwach, a jutro wdrażamy się znów w zwykły rytm. Z samego rana czeka nas wizyta w szkole w Wilanowie z lekcją o bezpieczeństwie, a w czwartek, mam nadzieję, poranny trening obi z Asią.

Podsumowując, znowu widzę, że fajnego mam psa, który naprawdę dobrze dostosowuje się do moich pomysłów na życie. Dobrze nam razem.