sobota, 2 września 2017

Dogtrekking z Mazowiecką Ligą Dogtrekkingu i Fundacją Razem - 02.09.2017, relacja na gorąco!

Nasz start w tej imprezie o jakże długiej nazwie podsumować można krótko: przybyłyśmy, połaziłyśmy, zaskoczyłyśmy!

Sam udział naszego teamu stał pod znakiem zapytania aż do dzisiejszego poranka, bo zależał od mojego samopoczucia i od pogody - świt jednak nie całkiem paskudny zastał mnie w niezłym stanie, więc ruszyłyśmy. I od razu niespodzianka - zamiast dojechać z dwugodzinnym zapasem, jak mam w zwyczaju, na miejscu wylądowałyśmy 20 minut przed odprawą, więc czasu było akurat, żeby się odmeldować, pobrać pakiet startowy, ogarnąć plecak i mapnik i ruszać.

Fenek jest Fenkiem, więc już w drodze na start zwróciła na siebie uwagę chyba całej stawki, miotając się na końcu amortyzowanej linki jak oszalała makrela. A na starcie trochę zrzedła mi mina, bo okazało się, że pierwszy kawałek trasy to zejście bardzo stromym zboczem - miałam więc natychmiastową wizję, jak lecę za tą makrelą na łeb, na szyję... Na szczęście udało się zejść bez przygód i ruszyłyśmy na wschód w siąpiącym deszczu, szybko napotykając dylemat: ugotować się, ale pozostać względnie suchą, czy zdjąć kurtkę i przemoknąć?
W dodatku odkryłyśmy smutną prawdę: mapa szła sobie, a drogi sobie i nie istniało żadne połączenie między nimi. Co więcej, pierwszy punkt kontrolny (PK, na przyszłość) na mapie był zaznaczony dwukrotnie, na odprawie jedna z lokalizacji została nam wskazana jako nowa i poprawna... a złośliwy PK1 był w starej i ominięcie go pewnym krokiem kosztowało nas jakieś 400 metrów cofki i nadrabiania. Tak samo stało się z PK3 (na dole posta znajduje się mapa, przy użyciu której można sobie wszystko unaocznić): szukaliśmy (z przemiłą parą z foksterierami) go znacznie dalej, niż faktycznie był.
Przejście miedzy PK3 a PK4 z początku wyglądało nieźle, ale potem droga prowadziła mocno zarośniętym nasypem i tutaj na głos powiedziałam: "Gdybym była sama" - bo szłam razem z foksterierowymi - "nigdy bym się na tę drogę nie zdecydowała". Myśl ta, w dodatku zwerbalizowana, wpędziła mnie w mały kryzys, szczególnie, że wydało mi się, że godzina już późna (było około południa, a deadline dojścia na metę wypadał o 15), a telefon pokazywał, że za nami już ponad 5 km przy nieimponującym dystansie na mapie. Przez moment zastanawiałam się, czy dam radę sama znaleźć punkty, czy nie zmylą mnie nieistniejące drogi, czy nie zostanę na trasie do nocy... A potem zagryzłam zęby, pożegnałam foksterierowych i na skuśkę przez las ruszyłam do szosy i dalej na PK9.
Przy samej dziewiątce los zesłał mi dobrego ducha w postaci innego zawodnika, który uprzejmie poinformował mnie, że przestrzeliłam punkt o parędziesiąt metrów, wskazał kierunek i pocieszająco dodał, że sam zrobił wielkie koło, żeby go znaleźć (a wszystko to mogło mieć związek z powtarzającym się schematem "na mapie jest droga, w realu jest las").
Tutaj dostałam szwungu i ruszyłam ostro na PK10, znajdując go dokładnie tam, gdzie się go spodziewałam i przy okazji pozdrawiając kolejny raz Pana Dobrego Ducha.
Droga z PK10 do PK8 wyglądała już dokładnie tak, jak planowałam i dodało mi to skrzydeł, na których pofrunęłam dalej, do PK7 i gładko do PK5 - w końcu ścieżki układały się tak, jak na mapie, samotność z Fenką i dobrą muzyką była przemiła, leciałyśmy. Radość i sielanka, mimo pięty, którą obtarłam w okolicy drugiego kilometra i o której chwilowo nie myślałam, ale miałam przeczucie, że przyjdzie mi za to zapłacić.
W drodze na PK6 bez sensu spytałam napotkaną rodzinę, czy punkt tam jest, co jakoś idiotycznie odebrało mi pewność i prędkość, bo z ich odpowiedzi wywnioskowałam, że jest blisko, a nie był (a trzeba było czytać mapę!). W dodatku przy PK6 cały mój plan się wysypał, bo na mapie punkt ten znajdował się przy przecince, prowadzącej dalej jak strzelił do PK2 (ostatniego na mojej trasie), a w rzeczywistości... tak, zgadliście, żadnej przecinki nie było. Miałam do wyboru cofnąć się do ostatniej, równoległej drogi, albo lecieć na przełaj i tę drugą opcję wybrałam. I tutaj znowu coś nade mną czuwało, bo znalazłyśmy po drugiej stronie szosy niepozorny skręt w las, który okazał się prostą drogą do PK2.


Od tego momentu czekał nas tylko krótki powrót na metę - jak się okazało, najmniej przyjemny fragment trasy, bo wzdłuż szosy. Tym niemniej, kiedy dotarłyśmy na metę i oddałam kartę, usłyszałam "No bardzo ładnie, będziesz druga albo trzecia" - i absolutnie nie mogłam w to uwierzyć.

A jednak. Podczas dekoracji okazało się, że faktycznie zajęłyśmy z Rudzikiem trzecie miejsce, zgarniając medal, świńskie ucho i piłkę-ażurkę-smakulkę w jedynie słusznym kolorze pomarańczowym. Nie ukrywam, to dobra motywacja, żeby kontynuować przygodę z Mazowiecką Ligą Dogtrekkingu w nowym sezonie...