Wakacje pełną parą, więc po krótkim odpoczynku od odpoczynku w domu ruszyłyśmy na Mazury. Plan: tygodniowy rejs żaglówką z Rynu do Rynu po południowej części Mazur w cztery osoby plus pies. I plan ów wykonaliśmy celująco.
Fenka kolejny raz sprawdziła się jako przeidealny pies na włóczęgi po świecie. Po prostu.
Wadę ma jedną: szczeka jak podwórzowy burek na ludzi i psy chodzące za blisko "jej terenu" (tym razem głównie łodzi). Ale przestaje, kiedy przyzwyczai się do miejsca i przestaje w zamknięciu, więc noce nawet przy bardzo ruchliwej kei obok promenady w Mikołajkach minęły nam spokojnie.
Z obserwacji obojętnych, Fenka nie jest psem śmiertelnie do mnie uwiązanym. Owszem, niepokoi się, gdy znikam, ale potrafiła na leśnych postojach biegać za każdym członkiem załogi, który robił cokolwiek ciekawego. Za to za obcymi nie chodzi, w ogóle coraz lepiej ignoruje cmokanie i piszczenie, jaka to jest piękna; przed wyciągniętą obcą ręką albo się spokojnie uchyla, albo daje się nawet dość intensywnie głaskać.
Sama reszta to zalety.
Na łódce pies jest fantastyczny. Albo spokojnie spała, albo leżała, albo przechadzała się, popisując się naprawdę świetną równowagą. Nie przeszkadzały jej gretngi z drewnianych listewek, w które bałam się, że wpadnie jej łapka, nie straszny był śliski laminat na dziobie, a dodatkowo wypracowała uroczą umiejętność dopraszania się przez pacanie łapką, kiedy chciała, żeby skądś ją zdjąć lub gdzieś podsadzić. No i nie miała problemu, żeby zejść pod pokład i tam spać; a zamykana tam przy cumowaniu/odchodzeniu od lądu ciut marudziła, ale pomijalnie.
Poza łódką też fantastycznie. Fenka chodziła na szelkach, więc zniknął problem ciągnięcia. Spanie pod stołami: perfekcyjne. Nie oddalała się daleko, zawsze wracała na wołanie. Próbowała kraść jedzenie, ale super reagowała na "zostaw". Bawiła się jak szalona, ale znała swoje granice i potrafiła wyjść z wody i spokojnie posiedzieć na brzegu. I widać, że aktywność jej służy, bo po raz pierwszy od dawna jadła bez marudzenia dwa posiłki dziennie.
Dodatkowo, Fenka, okazuje się, umie (poza doskonałym pływaniem, wspomaganym kapokiem, któremu poświęcę kolejny wpis) NURKOWAĆ. Sama w to nie wierzyłam, póki nie zobaczyłam, jak zanurza głowę, a potem resztę ciała, żeby wyłowić utopiony korzeń z dna jeziora. Głębokość nie była może imponująca, może z metr, ale mimo wszystko, zadziwiła mnie.
Jak by to podsumować? Chyba tylko tak, że nie mogę doczekać się kolejnych wypraw.
A w bonusie parę zdjęć:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz!