sobota, 15 grudnia 2012

Eksperymenty przeddogtrekkingowe (i prysznic)

19 stycznia odbędzie się pierwsza w tym roku impreza z cyklu Dog Orient (dla facebookowiczów, informacje tutaj, a więcej o Dog Orient na facebooku i ich stronie). Przez cały zeszły rok coś mi wypadało i nigdy nie poszłam, z zazdrością tylko śledziłam relacje Mateusza. I obiecałam sobie, że tym razem nie odpuszczę. Zanim jednak się zapiszę, chciałam sprawdzić, czy to faktycznie zabawa dla mnie - bo mam sprzęt do dogtrekkingu i chęci, mało jednak wprawy (chodziłam w wakacje, ale na spacery bardziej niż w prawdziwe trasy). No i obawy zdrowotne.
Dlatego też postanowiłam dzisiaj sprawdzić, jak poradzimy sobie z Fenką z trasą 10 km, bo taki trek planujemy w ramach Dog Orientu. Plan był prosty: jedziemy do Powsina, wracamy piechotą, patrzymy, co się stanie.

Nie utrzymując napięcia, powiem od razu, że poszło super. Miło było już przed rozpoczęciem wędrówki, bo patrzyłam na Magdę i Draka w przedszkolu. A ich przedszkolną grupę prowadzi ta sama Asia, która trenuje mnie i Fenkę pod kątem obi (DogCampus POWER!! ;-)) - i za jej sugestią zamiast stać i patrzeć, wzięłam się za ćwiczenie z małą pracy w rozproszeniach. I szło jej fenomenalnie; wprawdzie robiłyśmy tylko chodzenie przy nodze i przywołanie, ale aż mi było przemiło, jak pracowała. I jeszcze milej, kiedy Asia zwróciła na naszą pracę i postępy uwagę i pochwaliła publicznie.
A potem ruszyłyśmy w drogę. I, jak każda klasyczna opowieść, nasza wędrówka dzieli się na trzy części.
Pierwszą, na szczęście krótką, była rozgrzewka i rozchodzenie pod znakiem moim wielkich wątpliwości. Fenka szła (cała drogę) bardzo ładnie, ale nie przeszkadzało mi to martwić się, jak będzie dalej i jak sobie poradzimy.
Potem, całkiem niespodziewanie, nastąpiła część główna, która była super. Udało mi się wpaść w rytm i nieco odłączyć mózg i okazuje się, że jedno i drugie bardzo dużo daje. Szłyśmy więc niespiesznym, przyjemnym tempem i aż trudno uwierzyć, ile to daje spokoju i radości. Wprawdzie nie było widoków, które można by podziwiać, ale mogłam spokojne słuchać muzyki i po prostu cieszyć się marszem. Fakt, że pies jest na lince też sporo daje: w ten sposób nie trzeba poświęcać tyle uwagi temu, gdzie jest i co robi, po prostu jest i to zawsze blisko. Fantastyczne uczucie.
Ostatnia część zaczęła się na skrzyżowaniu ulic Sobieskiego i Alei Wilanowskiej i nazywała się końcówką. Miałam nadzieję, że uda nam się znaleźć jakieś wygodne przejście aż do domu, niestety, całe Sobieskiego dawało nam prostą alternatywę: albo idziemy posolonym chodnikiem, albo przykrytym górami słonej brei trawnikiem. Wprawdzie przed wyjściem posmarowałam fenkowe łapki wazeliną, ale mimo wszystko uznałam, że i dla nich, i dla naszych stawów, i dla samego komfortu lepiej będzie zakończyć marsz, niż próbować coś sobie za wszelką cenę udowodnić. Dlatego też wsiadłyśmy w autobus na przystanku Nałęczowska i tak wróciłyśmy do domu.
Końcowe wskazania krokomierza to 9 km (z haczykiem, ale haczyk ucinam na poczet dreptania przy ćwiczeniu obedience) i 110 minut.

Pora teraz na wnioski.
Pierwszy i najważniejszy jest taki, że zaraz zapisuję nas na Dog Orient. Drugi, że zachowawczo wybieram trasę Hobby 10 km.
Trzeci, że jestem bardzo zadowolona. Przede wszystkim z samego marszu i z faktu, że okazał się taką przyjemnością. Ale również z czasu, bo oznacza on, że 10 km przeszłybyśmy w niewiele ponad dwie godziny. Biorąc pod uwagę naprawdę rekreacyjne tempo, to wynik, który w pełni mi odpowiada na tym etapie. No i zadowolona jestem ze sprzętu, zarówno z niezawodnego pasa i amortyzowanej liny, jak i z nowych butów. Z Fenki nie jestem zadowolona, nią jestem zachwycona.
Czwarty, że Fenka, jak wspomniałam wyżej, jest super. Szła fajnie, równo, pobudzała się rzadko, nie marudziła. Miała przez moment pomysł, żeby iść mi przy nodze, ale dała się posłać naprzód. Nie ciągnie, bo nie jest psem pociągowym, ale ładnie trzyma napiętą linkę i tylko tego od niej wymagam, bo spodziewanie się po 15 kilogramach psiaka, że mnie przeciągnie przez całą trasę, byłoby sadyzmem =). Sprawiała wrażenie, że bawi się dobrze. Cieszę się, że jej nie przeforsowałam: owszem, teraz śpi, ale w autobusie była całkiem żywa.
Jednym słowem, same niemal plusy. Jedynym minusem jest to, że dzisiaj nagle zrobiło się dość ciepło, nie miałam więc okazji, żeby przetestować wydajność moich płuc na mrozie. Ale i na to przyjdzie czas.

Poza tym mamy sukces domowy, bo już po powrocie uznałam, że nie ma to tamto, Fenka jest uświniona pośniegowym błockiem aż do boków, ręcznik tu nie pomoże, płuczemy psa. Pisałam wcześniej, jak kocha prysznic, od tego czasu wprawdzie próbowałam ją oswajać, ale skutki były mizerne. Ot, przestała panikować. A tutaj nagle pozytywne zaskoczenie: do łazienki weszła bez problemu (fakt, że wprowadziłam ją w fajny nastrój, machając ręcznikiem i entuzjastycznie wygadując głupoty), pod prysznic też spokojnie. Widok słuchawki i dźwięk puszczanej wody zniosła nieco gorzej, ale ważne jest, że mycie przeżyła bez dramatu. Owszem, była jedna próby wymknięcia się, ale daleko jej było do panicznej chęci ucieczki z niedawna. Owszem, było dużo sygnałów uspokajających, ale widać było, że choć jest jej niemiło, sunia całkowicie nad sobą panuje. Kiedy pozwoliłam jej wyjść, ruszyła do drzwi, ale na widok ręcznika włączyła jej się chęć zabawy i już wszystko było dobrze i całe zło zapomniane. Dzielna dziewuszka!

2 komentarze:

Dzięki za komentarz!