sobota, 14 stycznia 2017

Dziennik treningowy

Czyli o tym, że czasem najprostsze rozwiązania są najlepsze.

Zeszyt treningowy oczywiście mam, prowadzony od początku naszej przygody obikowej. Mam tam opisane wszystkie treningi, mam plan treningowy przygotowania do jedynek (samodzielnie zrobiony, całkiem dumna jestem z niego).
Wiadomo jednak (wiadomo?), że dziennika treningowego nie prowadzi się po to, żeby był. On jest po to, żeby do niego wciąż wracać, wyciągać wnioski, wymyślać nowe rzeczy na podstawie starych, a także po to, żeby PLANOWAĆ. I przyznam, że z tym było u mnie mocno na bakier. Dlaczego?
Głównie dlatego, że z systematycznością zawsze byłam na bakier. Zeszyt mam, owszem, ale okazało się, że wybierałam robienie szybkiej notatki w telefonie zamiast zabierania owego zeszytu na trening ze sobą. Co gorsza, obiecywałam sobie, że po powrocie do domu notatki przepiszę - i na obietnicach się kończyło. A skutkowało to nieprzygotowaniem do treningu, niepewnością, co chcę ćwiczyć, ogólnym chaosem, który pięknie przekładał się na obraz naszej pracy.

Szkodliwym przyzwyczajeniom mówię więc DOŚĆ! Poświęcam spory kawałek tego weekendu na przepisanie notatek z telefonu na papier, zanalizowanie dotychczasowej pracy i opracowanie nowego planu treningowego (o którym napiszę pewnie osobny wpis, bo podpatrzyłam u Siv Svendsen genialny patent i będę próbowała go wykorzystać). Następnie wywalam wszystkie notatki z telefonu i już nigdy nie zamierzam pojawić się na treningu bez papierowego dziennika, a także spróbuję mieć gotowy pomysł na to, nad czym chcę pracować.
Jesteście ciekawi, jak mi to wyjdzie? Ja bardzo =).

czwartek, 5 stycznia 2017

Spacerowo

Najtrudniej jest mi wyjść.
To jest jak kula u nogi, jak mackowaty potwór, który trzyma i nie chce puścić; to jakby próg mieszkania miał pięć metrów wysokości i zasiek z drutu kolczastego na czubku. W głowie pojawia się jakieś dwadzieścia osiem wymówek.
"Jest zimno/Jest gorąco". "Pada". "Jest strasznie sucho". "Byłyśmy na spacerze wczoraj". "Pójdziemy na dwa razy dłuższy spacer jutro". "Za dwa dni trening, a to nawet lepsze od spaceru". "Jestem zmęczona". "Jest za wcześnie, wyjdę wieczorem". "Jest późno, wyjdę jutro". "Nie chcę zostawiać reszty stada samych w domu". "Mogłabym teraz czytać/grać na kompie/albo coś".
Mam też w zanadrzu inne. Zawsze coś się znajdzie.

A jednak, kiedy już się uda pokonać ten straszliwy próg, a wcześniej ruszyć z kanapy, ubrać siebie i psa - to wtedy zawsze okazuje się, że było warto. Okazuje się, że spacer z psem to jedna z najfajniejszych rzeczy, jakie można robić, i to zupełnie niezależnie od pogody i pory dnia. Przypominam sobie, że uwielbiam te wspólne chwile z Rudą (a czasem i ze Spacką albo Karolem), kiedy możemy iść swoim tempem, robić co nam się podoba, zwiedzać, zażarcie dyskutować o napotkanych zjawiskach i po prostu cieszyć się tym, co jest. Spacer zawsze świetnie robi mi i na głowę, i na ciało, daje radość, energię, czasami przyjemne zmęczenie, zawsze satysfakcję.

Uwielbiam spacery z psami, choć nienawidzę na nie wychodzić.
Planuję częściej pamiętać o tej pierwszej prawdzie.

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Podsumowanie grudnia

Nasz grudzień w pewnym sensie trwał aż do dzisiaj - a to przez ciągnące się sprawy zdrowotne Karola Grubereusza. Był to miesiąc zbierania się, ogarniania i czucia lepiej, dzięki któremu w Jakże Niezwykle Ważny Nowy Rok wchodzę z nową, bardzo potrzebną energią. Zapraszam na szczegóły naszego krzakowego grudnia!

Zdrowie Fenki

Zaczęło się niezbyt obiecująco: z okazji szczepienia przeciwko wściekliźnie spytałam doktora Pawła o fenkowe nocne posikiwanie. Od słowa do słowa doszło do badania USG, które jasno wykazało, że Fenka ma hormonalne nietrzymanie moczu, czyli klasyczną przypadłość suk sterylizowanych. Z jednej strony, nie ucieszyło mnie to w oczywisty sposób, w drugi ucieszyło o tyle, że dobrze mieć diagnozę i móc reagować. Reakcja polegała na podaniu serii tabletek, które ustabilizować miały poziom fenkowych hormonów - teraz będziemy patrzeć, czy posikiwanie nie wraca i w razie czego podawać tabletki dalej.
Cóż, bywa i tak.

Zdrowie Karola

Karolkowy grudzień (i dzień dzisiejszy) jest doskonałym przykładem powodu, dla którego wybucham ponurym rechotem za każdym razem, kiedy ktoś mówi coś po linii "po co wydawać pieniądze na psa z hodowli, ze schroniska mam za darmo, a kundle są najzdrowsze".
Zaczęło się jeszcze w listopadzie opuchniętym, załzawionym okiem. Z powodu nieciekawych godzin urzędowania doktora Pawła poszliśmy wtedy do okolicznego weta, dostaliśmy steryd i miało być dobrze. Kiedy jednak zamiast "dobrze" zrobiło nam się znacznie gorzej, wylądowaliśmy u Pawła, który z pomocą głupiego jasia zdiagnozował u Karola paskudny wrzód na rogówce. Przy okazji obejrzał też jego zęby (Grubego, nie wrzoda, wrzód na szczęście zębaty nie jest) i stwierdził, że konieczna jest "sanacja jamy ustnej", na którą umówiliśmy się na dziś.
Bilans zdrowotny Karolka jest obecnie taki, że wrzód z rogówki schodzi elegancko na skutek bohaterskiego zakrapiania po minimum 3 razy dziennie (tutaj ukłony należą się mojej mamie, która kropiła z zaskoczenia podczas naszego wyjazdu, o którym zaraz); Gruby ma też usunięte dwa zęby. Jednym z nich był nadłamany od przed adopcją kieł, pod którym tworzyła się już przetoka do jamy nosowej - interwencja była więc ze wszech miar słuszna i w porę.
Na leczenie wydałam zaś sumę prawie czterocyfrową, co osobiście traktuję jako naturalny element mania psów, ale dedykuję ten fakt głosicielom tezy cytowanej kilka akapitów wyżej =).

Wyjazd do Cieszyna

Wyrwałyśmy się do Cieszyna między Gwiazdką a Sylwestrem i przyznam, że był to pomysł genialny. Starsze psy miały wakacje u moich rodziców, co daje szczęście wszystkim zaangażowanym stronom, my zaś i Bliźniaczki miałyśmy kilka dni niczym nieograniczonego chodzenia na długie spacery w nowym terenie i wylegiwania się na nieswoich kanapach. Bardzo nam wszystkim przydał się taki malutki reset, sukom również jako rozrywka przed Sylwestrem.
Więcej zdjęć można zobaczyć na fanpage'u, ale tutaj malutka zajawka:


Sylwester

Nawet z czysto ludzkiego punktu widzenia nie jestem fanką tej imprezy - doroczny przymus bawienia się najlepiej ze wszystkich sześciuset pięćdziesięciu znajomych na fejsbuku bojkotuję już od jakiegoś czasu. Odkąd zaś okazało się, że Fenka, delikatnie mówiąc, nie jest fanką wystrzałów, staramy się spędzać końcówkę roku gdzieś w dziczy.
W tym roku się to nie udało, dlatego Nowy Rok witałyśmy z domu, wyposażone w Bojowy Zestaw Przetrwania Fajerwerków. Składał się na niego hydroksyzyna, podawana Fence i Lunie już od 29 grudnia, zasłonięte prześcieradłem (z braku rolet w salonie) okna, zamrożone kongi serwowane o 23:45 oraz puszczana głośno i nieprzerwanie playlista, na której brylowały głównie Adele, Lady Gaga i Beth Hart - wszystko z dodatkiem w postaci dobrego serca i głosu koleżanki, która w kryzysowych momentach śpiewała własną paszczą, żeby zagłuszyć kanonadę na dworze. Miks ten sprawdził się bardzo dobrze, Luna spokojnie wychodziła się wysikać, Fenka reagowała tylko na naprawdę głośne strzały i nawet wtedy dawała przekierować swoją uwagę na zabawę szarpakiem. Mimo to w przyszłym roku planuję wrócić w głuszę, bo Warszawa na przełomie roku to jakiś koszmar.

Cała reszta

Jak pisałam na początku tego wpisu (a było to chwilę temu ;)), grudzień miał dla mnie ogromną wartość, że pozwolił mi się pozbierać.
Mam spokój, że psy są zdrowotnie ogarnięte i zadbane. W dodatku skończył się okres coraz krótszych dni, jesień już się przetoczyła, będzie tylko lepiej. Mówi to nawet endomondo, które po załamaniu w październiku i listopadzie odnotowało w grudniu podobne wyniki, jak w czerwcu. Tutaj wypada chyba przyznać się, że plan przejścia 1000 km w rok z hukiem padł na pysk. Mam jednak wnioski, mam nowe siły...
Styczniu, nadchodzimy!