wtorek, 14 kwietnia 2015

Seminarium obedience z Ditte Andersson, 11-12 kwietnia 2015

Ach ach ach, cóż to była za weekend!
Oprócz tego, że samotny, bo Drugi Ludź wybył był na Wyprawę.
Oprócz tego, że nerwowy, bo byłam po bardzo dziwnej chorobie i cały czas bałam się, że się rozłożę albo dobiję.
Oprócz tego, że dramatycznie niedospany...

No to oprócz tego, a właściwie całkiem pomimo tego, miniony weekend zalicza się do tych całkiem fenomenalnych - a to za sprawą Magdy Łęczyckiej, całego naszego Team Spiritowego klubu i faktu, że odbyło się seminarium z Ditte Andersson.
Dla mnie była to nietypowa sytuacja - byłam zapisana jako obserwatorka, miejsce z psem miała Do ze Spacką - i dopiero w ostatniej niemal chwili, z powodu je wyjazdu, wskoczyłam na miejsce pełnouczestniczące. Co więcej, cały tydzień przed seminaryjnym weekendem przeleżałam z niezłą gorączką, więc znowu wypadłyśmy z trybu treningowego. Kiedy dodałam te fakty do listy startowej (niemal same bordery, jak nie bordery to kelpiaki, niemal wszystkie mega doświadczone w startach), pojawił się stres: co ja mam niby robić, co pokazać, jakie detale szlifować, nie mamy żadnych detali, mamy wszystko rozgrzebane... Ale udało mi się ogarnąć, odciąć od porównań z innymi i wejść w całkiem znakomitym stanie.
Nasze wejścia poświęciłam na przywołanie (wniosek: ćwiczyć parkowanie przy nodze, uparcie i wciąż), kwadrat (wniosek - wracamy do zera, działamy z targetem i nie będzie to target typowy), skupienie na mnie i nieodlatywanie podczas przerw oraz przeszkodę.
Dwa ostatnie wejścia zasługują na osobne omówienie. Przy rozpraszaniu się Feneczka w przerwie między ćwiczeniami, z dyskusji z Ditte postanowiłyśmy spróbować z klatkowaniem. I po pierwsze, Fenek jest małym geniuszem, bo bez wysiłku, mimochodem niemal załapał, jak powinna się zachowywać, po drugie rozwaliła wszystkich, kiedy Ditte otworzyła górną klapkę pudełka i Fenton wystawił nochal, a za nim ryjek z bardzo ucieszonym pytaniem "to teraz tędy wychodzę?". Wszyscy buchnęli śmiechem, a ja po raz kolejny zachwyciłam się jej talentem małego klauna. Co zaś się tyczy przeszkody, to miałam pracować nad pobudzeniem, ale sporo czasu zeszło nam na tłumaczeniu Ditte, jak w ogóle zerówkowa przeszkoda wygląda. Podsumowała krótko: "That's the most stupid excercise I know" i poradziła, żebym trenowała... no, zupełnie inaczej. Dlatego tym bardziej namawiam do kibicowania mi w zawodach, bo będę robić dziwne rzeczy ;).

Tyle technikaliów, ale czy to one są najważniejsze? No nie wiem.
Wiem, że bardzo ważne dla mnie było pokonanie swoich osobistych wątpliwości, skupienie się na naszej parze, praca nad naszymi sprawami bez oglądania się, "jak będzie to wyglądało". I bardzo miła była pochwała Ditte, które doceniła, że chcemy zająć się skupieniem między ćwiczeniami - powiedziała, że wiele osób zaniedbuje podstawy. I wdzięczna jestem, że na koniec seminarium zapytała, co nam się podobało w nas, nie w psach - pomogło mi to uporządkować myśli.
Dostałam też mega motywującego kopa w formie niezliczonych pochwał o przeróżnych osób. Ditte wyrażała się o Fence bardzo miło, Magda wprost powiedziała, że jest z nas dumna, padały wyrazy podziwu dla zmian, jakie zaszły w naszej pracy przez rok, dobre słowa o rasie, wreszcie bezpośrednia propozycja odkupienia ode mnie Fenki ;). Bardzo, bardzo to miłe i choć wiem, że najważniejsze jest to, co sami mamy w głowie, to jednak taka ilość pozytywów dobrze robi.
Obikowa filozofia Ditte również ogromnie mi się podobała. Ditte stawia na radość z treningów, z pracy, na budowanie pewności siebie psa, na pomaganie mu w osiągnięciu sukcesu, na nieciśnięcie, niefiksowanie się na detalach, które się udają. Na długo zapamiętam jej retoryczne pytanie "Czy sądzicie, że psy potrzebują startów w zawodach?". Tak, to jest myśl, którą chce mieć zawsze w głowie - że praca z psem jest dla psa, dla teamu, dla relacji i zabawy, a nie dla występów, nagród i laurów.
No i wreszcie aspekt czysto ludzki - wspaniały! Owszem, pracowałam, dowiadywałam się i pogłębiałam wiedzę, ale i dawno się tak nie nagadałam i naśmiałam. towarzystwo dopisało ogromnie i za to bardzo im wszystkim dziękuję.

Na koniec zjecie autorstwa Tomka Serugi (z poradą: jeśli chcesz wyglądać jak modelka, wyjmij szpej z kieszeni, bo inaczej wypada się mocno kanciasto ;)):


czwartek, 9 kwietnia 2015

Cała torba zabawek - opis i recenzje (Jagnię Craft, Shaggy Doggy, JW, Tug-E-Nuff, Kong i inne)

EDIT: Post zyskał drugi głos! Zachęcam do przeczytania od nowa!

W sobotę seminarium z Ditte Anderson, więc postanowiłam odkurzyć torbę z obikowym sprzętem w celach kontemplacyjno-motywacyjno-higienicznych. A skoro już wszystko z niej wywaliłam, postanowiłam zrobić zdjęcie i zamieścić obiecany (khe khe khe, pół roku temu, khe khe) wpis o naszych zabawkach.

Oto fotka zestawu (tradycyjnie przepraszam za jakość, ale taka będzie, póki na blogowaniu nie dorobię się dobrego telefonu ;). I za kolory cyferek przepraszam, ale ja jestem koloroniepełnosprawna i nie potrafię wybrać odpowiednio kontrastowego.):


Co my tam mamy?
1. Ach, powrót do przeszłości. Dawno, dawno temu, w latach 2011 i 2012, na treningi agility chodziłam z malutkim plecaczkiem, w którym znajdowała się głównie woda i inne napoje, smyczka agilitówka i te właśnie skarby: dwie piłki na sznurku, wykonane ręcznie przez samą ;) Ninę Bekasiewicz. Nostalgia... Potem nastąpiły dwie piłki czerwone, kupione w jakimś internetowym sklepie, które podówczas wydawały mi się szczytem gadżetu, bo były z prawdziwego internetowego sklepu i pływały. Z okazji pływania właśnie, jedna zaginęła. A Fenka i tak woli mięciutkie piłki od Niny. Do tej pory czasem ich używam, choć pobudzają ją (Fenkę, nie Ninę) mocno.
Do: jestem fanką tych piłek, małe, poręczne, mięciutkie... Obawiam się jednak, że legendarne piłki Agi zepsujemy razem ze Spacką, więc… nie bawimy się nimi za dużo J
2. Zestaw zabawek, które nazywamy "spuszczaczami", bo służą do spuszczania emocji, które pies nagromadzi podczas ćwiczenia. Mamy tam trzy piłki od Planet Dog - flagową planetkę oraz niesamowitą truskawkę i fenomenalnego bakłażana. Planetka jest spoko, ale owocowarzywa to hit: odbijają się losowo, trudno je utrzymać w pysku, są puste w środku, więc przy naciśnięciu można je zgnieść albo zassać... Szał. Jest też świecąca w ciemności, pusta w środku piłka Jolly Jumper Ball, która jest super, ale nie jest bakłażanem ;) oraz wielka, niebieska Jolly Ball na sznurze. Ta ostatnia działa niesamowicie - psiaki entuzjastycznie łapią za sznur i zaczynają biegać, tłukąc się piłką po głowie, łapach i gdzie trafi. W jakiś magiczny sposób je to bawi i faktycznie uspokaja, pozwala się wyżyć.
Do: truskawkę i bakłażana pożyczyłam od Jagny N.  i wypróbowałam kiedyś na treningu, Spacusia oszalała, więc suki dostały swój zestaw. Niestety jeden, bo cena nie jest bardzo przyjazna ;). Obecnie negocjujemy, która sucz czym będzie nagradzana. Truskawka mieści się w pysku Spacji, bakłażan służy do wystawania z pychola, obie do rzucania sobie pod łapy, rund honorowych i glamania – uwielbiam je za urodę i funkcjonalność.
Planetki Spacja nie lubi – podejrzewam, że jest dla małej za twarda.
Jolly Jumper kupiona z myślą o świątecznym wyjeździe do rodziny jako spuszczacz emocji została szybko zaanektowana przez Feneczka i to Fenek chętniej się nią bawi. Myślę, że dla Spacji po prostu... nie jest bakłażanem... ani truskawką.
Jolly Ball – hit hitów, z dołączonym bungee robi ogromną robotę przy nagradzaniu, rzucona po treningu jest fajnym spuszczaczem. 
3. Ostatnia seria piłek - ażurowe. Klasyczna Hol-ee Roller i mniej klasyczna Holoball. Świetne w połączeniu z bungee, duża daje radę samodzielnie, mała... no, cenię swoje palce. Fenka ma do nich mieszane uczucia: kocha przez pierwsze dwa, trzy użycia, potem jej entuzjazm słabnie.
Do: moją faworytką w połączeniu z bungee jest Holoball, stosunkowo nieduża, lekka, łatwo schować do nagrodzenia, Hol-ee Rollerem bardzo dawno się nie bawiłyśmy – to mówi samo za siebie.
4. Kong Bounzer. Trochę działa jako spuszczak, bo można się nic tłuc po głowie i go mamlać, ale z podczepionym bungee staje się epickim przeciągakiem. Szkoda, że taki duży, bo nie mieści się w kieszeni i ciężej z niego korzystać. Za to genialna odłożona nagroda.
Do: najlepszy, jedna z ulubionych zabawek Spacji, czasem żałuję, że nie mamy większego rozmiaru ;).
5. Szopy. Chyba Skineeez, nie pamiętam, skąd je mam. Pluszowe "skórki", puste w środku. Oba miały kiedyś piszczałki, ale w co najmniej jednym już nie działa. Wielka miłość Feneczki, która na tej zabawce nauczyła się obgryzać wszystkie inne w poszukiwaniu piszczałek. I wygodna nagroda, bo chowają się w normalnej kieszeni.
Do: Szopy miały służyć dwa lata temu do rozkręcania zabawy u Lunki. Tamtego egzaminu nie zdały, jakiś czas później okazało się, że Fenka jest kocha. Dla dorosłej Spacji są moim zdaniem za delikatne (parę razy przy szarpaniu poczułam, że szwy zaraz puszczą), aczkolwiek za szczeniaczka służyły nam do rozkręcania małej. Dodatkowo ja obecnie (ze względu na moje niezbyt zdrowe plecy) najbardziej lubię to, co ma amortyzator, Szopa nie da się doczepić do bungee.
6. Ringo, chyba firmy JW. Potencjalnie super, miękkie, można rzucać i szarpać, w praktyce jakoś nam nie gra.
Do: Spacka umie się nim bawić, ale podobnie jak Hol-ee Roller’a, od wieków nie wyjęłam go z torby na treningu. Chyba głównie dlatego, że jest koszmarnie nieporęczne, ciężko je schować, żeby potem nim nagrodzić. Cały czas mam plan wykorzystać je na zajęciach dogoterapeutycznych i przypuszczam, że ringo dostanie drugie życie.
7. Szarpak Tug-E-Nuff. Najprostszy, polarowy, z amortyzatorem, ale bez dodatkowych gadżetów. Super rzecz, fajnie ucieka, świetnie się go łapie. Niesamowicie wytrzymały, wygląda jak nowy, a ma prawie rok.
Do: kolejna z ulubionych zabawek Spacji, co do joty zgadzam się z opinią powyżej.
8. Szarpaki Shaggy Doggy. Miałam napisać im pełną recenzję, ale skoro już tu są... Obie moje wersje są na amortyzatorze, z piłką i polarową "kitą". A recenzja? Kurcze, trudny temat. Z jednej strony super, że ktoś u nas robi coś takiego. Są nie mniej solidne od Tug-E-Nuffa, razem z nim były prane, ciorane po błocie, szarpane przez Fenkuła i Spacjozaura. Wyglądają wciąż dobrze, kolory ok, wszystko fajnie. Mam jednak bezpośrednie porównanie z Tug-E-Nuff pod innymi względami i tu już nie jest tak różowo. Bo piłka fajna, owszem, ale w starszej wersji była za duża i niewygodna dla psa. Teraz jest lepiej i to super, że Shaggy Doggy poprawia swoje produkty. Drugim jednak kłopotem jest amortyzator, który - przynajmniej w moich szarpakach - jest znacznie słabszy od Tug-E-Nuffowych. Jest to koszmar przy psie szarpiącym się tak mocno, jak Spacja, bo amortyzator ledwo co amortyzuje; ale i przy delikatniejszej Fence nie jest najlepiej. Za to cena jest przyjaźniejsza niż zagranicznych, no i fajnie wspierać polską manufakturę, wiec liczę, że Shaggy Doggy zainwestuje w mocniejsze amortyzatory i będzie pięknie.
Do: uważam, że polar w tych szarpakach jest cieńszy, a przez to mniej potencjalnie wytrzymały niż w tugowym, piłeczki niestety zupełnie nieprzydatne dla nas, za twarde moim zdaniem, amortyzator łatwo się rozciąga. Jednocześnie te wszystkie różnice widzę ja, a nie pies, Spacja bawi się nimi równie chętnie co tugowymi. 
9. Znowu Tug-E-Nuff, tym razem szarpaki futrzaste - wersja z jednym bungee i piłką oraz z dwoma bungee-uchwytami. Pełen szał, suki je kochają. Brudzą się tylko te futerka i zaśliniają okropnie; pomaga na to okazjonalne czesanie psim grzebieniem (serio, futerko na powrót staje się piękne i puchate!), ale każdy taki zabieg to wyrwanie części włosia. Czekam, kiedy szarpaki staną się całkiem łyse... Ale póki co działają niezawodnie i do łysości im dość daleko.
Do: wersja z dwoma uchwytami jest naszą podstawową zabawką do nagradzania, rzadko oddajemy ją Fence, ja tę zabawkę po prostu uwielbiam, Spacja też bawi się nią zawsze i wszędzie, taki nasz masthew. Te szarpaki oraz skórzana pałka opisana poniżej mają jedną zasadniczą dla mnie wadę: otóż zawierają elementy pochodzenia zwierzęcego... Teraz już chyba nie kupiłabym zabawki ze skórą zwierzęcą, ale skoro te mamy to zużyjemy, no i jak napisałam powyżej - uwielbiamy ten szarpak obie więc jest to bardzo zgniły kompromis...
10. Ktulu. Jedyny, niepowtarzalny, zrobiony przez Jagnię Craft i sprezentowany mi przez Magdę Ł. Miękki polarek z niesamowitymi mackami, wypełniony piłeczkami o różnej twardości (ale ogólnie miękkimi). Kolejna zabawka, którą Fenka z dziką radością bada po kawałku, szukając piszczałki (która chyba już nie żyje, ale jej to nie przeszkadza). Nadaje się też do biegania w kółko i bicia się mackami po łbie, a każdy to uwielbia ;). Miał mało wygodną, krótką rączkę, ale problem rozwiązało doczepienie bungee. Jeden z naszych hiciorów.
Do: Ktulu jest zdecydowanym faworytem Fenki, my ze Spacją w zasadzie się nim nie bawimy. To pewnie kwestia jednej torby dla dwóch osób -  są takie zabawki, które zdecydowanie są spacusiowe i takie, które są fenutkowe. Ktulu jest Feneczka. Jakość i potencjał doceniam bardzo, może jeszcze do niej ‘dotrzemy’.
11. Kong Safestix. W domu nazywany... hm... no... tak, jak na to wygląda. Zabawka idealna do dalekich rzutów i do siłowania się, dobra jako odłożona nagroda. Nakręca Fenkę dramatycznie, więc używana oszczędnie, poza tym nieporęczna dramatycznie - ale warta każdej ceny choćby z powodu spojrzeń, jakie rzucają nam przypadkowi świadkowie naszej zabawy.
Do: i kolejna zabawka Feneczka, Spacka chyba nigdy się nią nie bawiła. Ja Safestixa doceniam za… safe czyli bezpieczeństwo i niebycie patykiem z trawy, którego kawałki utykają Fence między zębami
12. Dwa "zamszowe" ustrojstwa, pałka i kość. Służą wyłącznie do nauki trzymania aportu i w tej roli sprawują się świetnie. Jako zabawki - raczej nieatrakcyjne.
Do: Swego czasu pałką ze skóry nagradzałam Spację i się nią szarpałyśmy – głównie służyła nam do uczenia się komendy ‘weź’ (w zęby) i była od razu nagrodą. Zabawa była przednia i teraz jak mam pałkę w ręce – Spacka wyskakuje do niej, żeby złapać i zacisnąć zęby.

Do tego zestawu dochodzą jeszcze koziołki (dwa drewniane, w rożnych rozmiarach, i jeden plastikowy - metalu jeszcze nie mamy), targety, patyczki... Wszystko razem, bez przeszkody i kwadratu, zajmuje 40-litrową torbę. To chyba jakoś wyjaśnia, dlaczego, kiedy zostawiłyśmy pod domem otwarty samochód, najbardziej bałam się, że torbę treningową ukradną?

A coś mi mówi, że wcale nie mamy jeszcze dość zabawek. A przecież zabawa to motywacja, a motywacja jest najważniejsza, więc nie można na niej oszczędzać, prawda?

środa, 8 kwietnia 2015

W temacie kleszczy

Wiosna, wiosna, wiosna... Jest coraz ładniej, dzień dłuższy, pogoda zachęca do wydłużania spacerów - ale wraz ze wzrostem temperatury na świat wylazło przekleństwo wszystkich psiarzy, czyli kleszcze.
O tych stanowczo niefajnych stworkach powstało już wiele artykułów i postów. Dlaczego są tak niebezpieczne? Bo potrafią przenosić paskudne pierwotniaki, wywołujące wiele niebezpiecznych, potencjalnie nawet śmiertelnych chorób i żaden świadomy psiarz i psiara nie może zignorować tematu zabezpieczania psa prze nimi. Chciałam podzielić się moimi obserwacjami w tym temacie.

Znam cztery sposoby zabezpieczania psa przed kleszczami, trzy przetestowałam dość, moim zdaniem, porządnie* i tym chciałam się podzielić.

Obroże

Osobiście testowałam sprowadzany z Anglii Scalibor. ma wiele zalet: jest wodoodporny, działa długo i nie wymaga, poza założeniem, szczególnych zabiegów. Sprawdzał się u nas bardzo dobrze przez jedne, aktywne wakacje. Ma jednak dwie zasadnicze wady: w domu, gdzie jest więcej niż jeden pies i gdzie psiaki bawią się ze sobą lub się pielęgnująco podgryzają, może zostać przegryziony (a skleić nie ma go jak). Substancje zawarte w takiej obroży są też toksyczne, więc konsumpcja czy wylizywanie jej są mocno niewskazane, a zdarzyć się w stadzie mogą. Z powodu tegoż faktu obroże przeciwkleszczowe są też zabronione przy psach pracujących w dogoterapii w naszym Stowarzyszeniu - bo mogą wywołać podrażnienia u osób, które ich dotkną, szczególnie dzieci, których rączki nierzadko wędrują z psa prosto do oczu, buzi lub jedzenia.
Czyli metoda dobra, ale nie dla każdego, w tym na pewno nie dla naszego Stada.
Podczas korzystania ze Scalibora Fence zdarzył się jeden kleszcze, wbity między palce, suchy i martwy w momencie znalezienia.

Kropelki

Są przeróżne, wielu firm, o różnych składach i trwałości zabezpieczenia.
Po wielu próbach, stosujemy Ektopar, którego substancją czynną jest znana od dawna, a obecnie rzadziej stosowana permetryna. Zasadniczo kropelki należy aplikować co około miesiąc (więc więcej z nimi zachodu, niż z obrożą). Są wodoodporne, ale nie należy psa kąpać ani pławić przez kilka dni po zakropieniu. Dodatkowo zostawiają na parę dni paskudny, tłusty ślad w miejscu aplikacji, co jest niefajne w przypadku psów pracujących z dziećmi, ale po wchłonięciu się substancji są bezpieczne dla dotykających i liżących ;).
Niewątpliwą wadą kropli jest to, że znajdowałam na Fence wbite kleszcze pomimo zakroplenia. Fakt, były martwe, ale teoretycznie samo wbicie jest niebezpieczne, gdyż kleszcz już od pierwszej sekundy może zarazić. Znam też psy, które w miejscu zakroplenia łysieją i dostają alergii - nie jest to bynajmniej reguła, ale coś, z czym trzeba się liczyć.

Tickless

Najnowsza z używanych przez nas metod (i najbardziej chyba kontrowersyjna - co logiczne, wszystko co nowe budzi kontrowersje).
Tickless to zawieszka do obroży, która nie działa chemią w celu odstraszenia czy ubicia kleszcza, ale wydaje ultradźwięki, która paskudę konfundują, przez co pies staje się jakby "niewidzialny" dla tych niemiłych pajęczaków.
Ważne jest, że Tickless działa przez 10 do 12 miesięcy, więc tyle, co obroża, a przy tym znajduje się na podobnej półce cenowej. Podobnie jak obrożę, nie należy go zdejmować po powrocie ze spaceru, gdyż jakieś kleszcze przypadkowo mogą spaść na naszego zabezpieczonego psa (zdarzyło mi się to na spacerze przez kleszczowe piekło nad Wisłą) i tak, jak w psa z Ticklessem raczej się nie wbijają, tak w niezabezpieczonego wgryzą się z ochotą (przetestowane na własnych 4 psach, nie zmyślam!). Trzeba też okresowo sprawdzać, czy Tickless wciąż działa (jest do tego przycisk). Nie powinien wisieć na jednym kółku z metalowymi zawieszkami, np. adresówką. No i słabo znosi przemoczenie - nasze przeżyły wprawdzie ulewne deszcze i brodzenie w płytkiej wodzie, ale producent ostrzega i radzi na czas kąpieli zdejmować urządzenie z psa. Więc "obsługa" Ticklessa, choć mało skomplikowana, wymaga więcej, niż "bezobsługowe" krople i obroże.
Tickless noszą nasze 4 psy od sierpnia 2014. W tym czasie Karolek i Lunka nie mieli ani jednego wbitego kleszcza (a przeszli tej wiosny przez najbardziej zakleszczone krzaki, jakie w życiu widziałam), Spacja wydaje mi się, że też nie (miała w życiu chyba jednego i nie pamiętam, czy w okresie przed-, czy poticklessowym), za to mały pechowiec Fenka miał 3, zebrane w ciągu jednego, najbardziej kleszczowego, wiosennego tygodnia i do tej pory nie wiem, dlaczego tak się stało (dzięki Bogu, były zdrowe).

I tutaj słyszę w głowie chór głosów osób, które odsądzają mnie od czci i wiary za korzystanie z urządzenia, które nie daje 100% zabezpieczenia. Tudzież kwestionujących moją bezstronność i dopatrujących się spisku**. A ja i tak powiem, że mimo fenkowych kleszczy Ticklessy stosuję i stosować będę, co więcej, będę je polecać. Czemu?
Bo jak widać powyżej, nie ma żadnej stuprocentowej metody zabezpieczającej psa przed kleszczami. Paskudy owe robią się coraz bardziej odporne na chemię, co widać po okresowej nieskuteczności najpopularniejszych kropelek. Żeby pies był maksymalnie bezpieczny, trzeba kombinować. wiele osób decyduje się na mix obroża + krople, co mi wydaje się grubą przesadą, bo chemia w nich użyta jest jednak bójcza i nieobojętna. Dlatego ja obstaję przy niechemicznym Ticklessie, który w miesiącach mało zakleszczonych pięknie daje radę. W okresie najgorszego wysypu do Tickelssa bez wyrzutów sumienia dodaję kropelki - zabezpieczenie jest wtedy podwójne, a chemia jedna. Przede wszystkim zaś wierzę w uważne oglądanie psa po każdym spacerze, szukanie kleszczy zarówno łażących, jak i wbitych kleszczy i uważne obserwowanie psiaka, jeśli cokolwiek znajdziemy - bo bez tego, jeśli ochrona zawiedzie (a z tym trzeba, jak pisałam, liczyć się zawsze!), możemy przegapić pierwsze objawy czegoś niedobrego.

A Wy, jak radzicie sobie z kleszczami? Może ktoś ma tę jedną, genialną metodę, która mi umknęła? Czekam na komentarze i życzę, żeby krwiopijcze paskudy trzymały się od Was z daleka!

* Czwarty do tabletki. Wiem, że jadły je psy z ekipy Heart Chakry, więc do niej warto kierować pytania.
** Spieszę donieść, co można chyba łatwo wyśledzić, że owszem, prywatnie znam osobę dystrybuującą Ticklessy. Ale nie ma żadnego spisku, gdyż grosza od niej za reklamę nie dostaję (czy w gotówce, czy w towarze), a przede wszystkim, w życiu i za żadną kasę nie polecałabym czegoś, nie wierząc w jego skuteczność, gdy chodzi o zdrowie moich i nie tylko moich psów!