niedziela, 25 maja 2014

Dog Orient w Mazowieckim Parku Krajobrazowym, 24.05.2014

Wreszcie mam czas i siłę, żeby opisać sobotni Dog Orient. Wszystkich, którzy chcą dowiedzieć się więcej o tej imprezie, odsyłam do poprzedniego wpisu i linków stamtąd - tutaj będzie relacja prawie na gorąco.

Pierwszy kontakt z bazą imprezy mialam już w piątek, bo sobotni poranek miał być mocno zajęty. W piątek wrażenie słabe - siedziba w poprlowskim hotelu, teren zabetonowany, las niby opodal, ale za domami i niewidoczny. Pakiet startowy nieco ocierał łzy, bo poza masą makulatury promocyjnej znalazł się kupon rabatowy na produkty Jack Wolfskin, próbki psich przysmaków firmy O'Canid, batoniki i balonik Jacka oraz obowiązkowy numer, karta startowa, agrafki i długopis.

W sobotę z rana rozwiozłam psy po okolicy (na przechowanie do Magdy i moich rodziców) i z samym Feneczkiem zameldowałam się ponownie w bazie. Odprawa weterynaryjna, którą tak straszono, zajęła nam minutę i to tylko dlatego, że pani weterynarz zainteresowała się rasą Fenka i tym, jak nazywa się jej kolor (była mocno rozczarowana, że po prostu rudy, wyraźnie liczyła na coś co najmniej tak egzotycznego jak lilac merle ;). Potem zaś zostało spokojne czekanie na odprawę techniczną i start (no, "spokojne", bo Fenka jest dzikim psem obronnym i broni swojej miski z wodą, swojej kępki trawy, swojego włosa na ogonie i ogólnie broni; na szczęście daje się z tego wybić łatwo).

I tutaj pora na historię o tym, jak życie zaskakuje i jak nie należy niczego zakładać, bo i tak wyjdzie inaczej. Otóż wydawało mi się, że Dog Orient przejdę sama (może za dużo bloga Łukasza, runawaysportblog). Okazało się zaś, że startuje też Kasia ze Stowarzyszenia z Wenką i Ronją, Mateusz z Tabo i siostra stowarzyszeniowej Emilki, Dorota, z Dotą. Wpadliśmy na siebie zaraz po weterynarzu i zostaliśmy jedną bandą do końca.
I, skracając, genialne to było. Nie wiem, jak bawiłabym się sama. Może doceniłabym okazję spędzenia paru godzin z Fenkiem, podziwiała okoliczności przyrody i znalazła zen. A może sfrustrowałabym się pierwszą trudnością, pierwszym bólem nogi i poszła do domu. Nie wiem. Wiem, że w tym towarzystwie było genialnie, a przede wszystkim zabawnie non stop.

Wystartowaliśmy niemal ostro, biegnąc pierwsze paręset metrów (potem, zaprotestowałam przeciwko bieganiu i więcej go nie było). Droga na pierwszy punkt prowadziła za Budzkiem i Przedwiośniem, więc czuliśmy się na niej jak w domu. Właściwie pierwszy punkt znalazł się sam. Droga do drugiego też prościutka, przy punkcie pierwsze z masy jeziorek i pławienie psów. Fenka entuzjastyczna do wody, ale grzeczna i spokojnie wyszła. Fajnie swoją drogą, jak psy dostają od małej kąpieli kopa i nabierają sił do dalszej wędrówki.
Droga na trzeci punkt prosta ja strzelił, więc dziwiło mnie bardzo, że szliśmy głównie sami. Przed samym punktem niepewność, gdzie żesz on, spotkani ludzie dyskusyjnie pomocni, ale po raz pierwszy pomogło sokole oko Doroty, która wypatrzyła nie wielki bunkier, ale mały, pomarańczowo-biały lampion. Nie zmylił nas nawet wiszący na nim numer 2 =). Potem próba wykąpania psów, ale do jeziorka nie szło się dostać, i marsz na azymut do czwórki. Azymut szybko się skomplikował, bo trzeba było ominąć bagienko. W perspektywie płynięcia przez kolejne, znacznie większe, ruszyliśmy jednak drogami (śmiejąc się jak głupki z mijającego nas dwukrotnie autobusu na rondo Wiatraczna, którego kierowca na pewno nie umiał czytać mapy) i po zasięgnięciu języka u pana autochtona znaleźliśmy punkt 4, nota bene będący grobem.
Droga na piątkę znowu piękna i prosta. Po drodze nastąpiła akcja uświadamiania Mateusza (w jakiej kwestii, to już niech zostanie między nami), a przy samym jeziorku w okolicy punktu 5 spotkanie z wielce zagubionymi osobami. Znowu uratowała nas Dorota Sokole Oko, która wypatrzyła lampion nad wodą. Tutaj swoją drogą przyznaję się do malutkiego oszustwa, bo do lampionu nie podeszłam - prowadziła do niego droga po pniakach nad wodą i uznałam, że mój błędnik tego nie ogarnie - a perspektywa robienia prawie połowy trasy w mokrym, błotnistych ciuchach przerażała. Podczas podbijania karty intensywnie pławiłam więc psa.
W okolicy szóstego punktu kolejne spotkanie z zagubionymi, którzy bardzo chcieli nas przekonać do swojej wizji miejsca, w którym się znajdujemy - na szczęście nie daliśmy się i jak po sznurku trafiliśmy do lampionu nad kolejną wodą, w której Fenek tym razem nie tylko brodził, ale regularnie pływał.
Na siódemkę trasa upiorna, między zabudowaniami, obok płotów ze szczekającymi burkami i przede wszystkim w pełnym słońcu. Niedaleko punktu nabraliśmy wątpliwości, czy aby trafiamy, ale znowu - trafiliśmy bez pudła. Zmęczenie było trochę czuć, ale szampańskie nastroje nas nie opuszczały. Po krótkiej dyskusji wybraliśmy nieco dłuższą, ale za to leśną trasę na ostatni punkt. W drodze srodze się zaniepokoiliśmy, bo okazuje się, że leśne drogi swoje, a mapa swoje i mimo optymistycznych wskazań kompasu, byliśmy właściwie pewni, że się zgubiliśmy - aż wyszliśmy idealnie na ogródki działkowe (?), obok których stała leśniczówka, ostatni, ósmy punkt. A stamtąd droga prowadziła prosto jak strzelił - i tak oto, po czterech godzinach rozmów, śmiechów, unikania szalonych goldenów, żartów na kiepskim poziomie i przebierania nogami, którego w ogóle nie było czuć, tryumfalnie przebiegliśmy przez metę.

Cóż powiedzieć? Cudnie było. Chcę więcej. Zmęczyłam się mocno, ale pozytywnie. Potrzebowałam tego bardzo. Fenek, o którego mocno się martwiłam na początku, bo wyrywała jak wariatka, szybko się ogarnęła i szła spokojnie, ale zarazem widać było, że jej nie "zajechałam". Emocje miała przez większość czasu opanowane. No, cudna jest. I ekipie całej dziękuję bardzo za towarzystwo!

Dla ciekawskich, oto link do Endomondo, gdzie można sobie wszystko poanalizować. Mi bardzo podoba się prostota naszej trasy i brak błądzenia. Punkty kontrolne rozmieszczone były tak:
pierwszy na 2 km, drugi na km 3,5, trzeci na 6,5 (i tam widać kręcenie się nieco, bo ścieżek w lesie było mnóstwo, a na mapie jedna), czwarty równo na 9, piąty na zawijasie w okolicy 10,5, szósty równo na 12, siódmy na końcu odnogi w okolicy 13,5, a ósmy po zakręcie w Trakt Napoleoński w okolicy kilometra 15,5.





środa, 21 maja 2014

Wprawka przed Dog Orientem

No i stało się. W sobotę 24 maja startujemy z Fenką w dogtrekkingu, wreszcie, po dwóch latach tylko planowania takiej imprezy. Będą to zawody z cyku Dog Orient, o których można poczytać na ich stronie: *klik* i na facebooku: *klik*. Znaczy, weźmiemy udział, o ile niebo nie zwali nam się na głowy.

W ramach wprawki, a i żeby zobaczyć, czy to możliwe, wybrałyśmy się na spacer (wg Endomondo, które tak, posiadłam, było to równe 6 km w czasie ok. 80 minut, ale realnie nieco sprawniej, bo nie mam wciąż odruchu pauzowania aplikacji podczas przerw). Nic wielkiego, ale chciałam zobaczyć, jak idzie nam chodzenie w sprzęcie, w cieple i mi z plecakiem.
No i poszło. Fenek chodzi ładnie, nie ciągnie może za bardzo, ale jakoś ciągnie. Ja chodzić umiem, wprawdzie nadprogramowe kilogramy troszkę czuć, ale nie są problemem. Pas dogtrekkingowy nie oddycha i plecy pod nim pocą się okropnie, ale i z tym da się żyć. To z łatwiejszych. Z trudniejszych, wykorzystałam ten spacer do ogarniania fenkowych emocji, bo zdaję sobie sprawę, że nie kondycyjnie, a właśnie emocjonalnie Dog Orient może ją przerosnąć. Ale tutaj fajnie, rowery ma ogarnięte i ignorowane, dziecięcy plecak na kółkach trochę za bardzo ją podekscytował, ale udało nam się opanować. No i najfajniejsze, pod koniec podeszłyśmy pod staw i mała na tyle panowała nad sobą, że pozwoliłam jej do niego wejść. Co więcej, nie protestowała, kiedy dowiedziała się, że ma wyjść - owszem, była zdziwiona, ale dalej poszła grzecznie.

Tak więc w sobotę, mam nadzieję, Dog Orient w Mazowieckim Parku Krajobrazowym!

sobota, 3 maja 2014

Seminarium obedience z Magdą Łęczycką w Lublinie, 26-27 kwietnia

Zacznę z wysokiego C: są takie wydarzenia, które zmieniają sposób patrzenia na rzeczy radykalnie i czasem na zawsze. I właśnie takie było seminarium obikowe z Magdą. Nieźle, co? =)

Z założenia, semi owo było przeznaczone dla osób na dowolnym poziomie zaawansowania, można było szlifować problematyczne elementy sportowe, ale można było też zająć się problemami z codziennym zachowaniem psa. Dla każdej pary przeznaczono czas na dwa piętnastominutowe wejścia dziennie. Tyle technikaliów.

Jechałam z założeniem, że popracujemy nad elementami obi: wydłużeniem chodzenia przy nodze, zmianami pozycji (szczególnie w parach leż-stój i siad-leż), czymś takim. Okazało się, że do pracy było coś zupełnie innego...
Nasze pierwsze wejście było, delikatnie mówiąc, masakrą. Pogoda nie dopisała, więc zajęcia odbywały się na końskiej hali. A taka hala to zapachy. Miałam więc psa z nosem w zapachach i mną głęboko w... Kiedy potwora udało się ogarnąć, wyszło co innego - przy wymianie zabawkami, kiedy proszę Fenkę o wykonanie komendy, pies wycina się, staje bez ruchu i tyle go widzieli. Przy okazji daje tyle sygnałów, że jej źle i smutno, że płakać się chce. Magda trochę Feniastą zna, mi wydawało się, że znam ją dobrze, ale obie aż taką jazdę w jej wykonaniu widziałyśmy po raz pierwszy i tak oto pierwszy kwadrans minął na dziwieniu się, smuceniu (bardziej ja) i kombinowaniu, jak by Rudą ogarnąć (bardziej Magda).
Drugie wejście lepsze, ale niewiele. Poprawiłam fenkową motywację, ale wycinka przy zabawkach była podobna.
Sumarycznie, pierwszy dzień zdziwił, zszokował niemal, zasmucił (bo ej, myślałam, że mój pies umie rzeczy, a ona nic nie umie i jeszcze schizuje!), zamotał. Dopiero po jakimś czasie (i późnym obiedzie, który był zbawieniem) udało mi się poukładać sprawy w głowie. Pomógł też genialny wykład Magdy (o nim zaraz), obserwacja pracy innych psów, gadanie z ludźmi i te parę godzin snu, które udało mi się urwać.
Wejście drugiego dnia znacznie fajniejsze. Feneczek już mnie tak nie dziwił, miałam pomysły, jak z nią pracować, ogarnęłam się nieco. Nie wspominając, oczywiście, o pomocy Magdy, która wielką była i jest =).

A konkrety? Konkrety są takie, że Fenka wiele umie, ale nie ma zrobionych PODSTAW.
I tutaj, przyznaję, w szoku byłam. Otóż okazuje się, że dopiero wykład Magdy o elementach pracy z psem jasno ułożył mi w głowie, jak takie podstawy wyglądają. Niesamowite jest to, że z Fenkiem chodzimy na różne treningi odkąd skończyła 3 miesiące. Zaczęło się od przedszkola z elementami agility, potem agility, dogoterapia, obi. I trenowali nas naprawdę dobrzy fachowcy. A jednak, nikt nigdy tak jasno, tak prosto nie wyłożył tego, czym są podstawy pracy z psem i jak je osiągnąć - bo owszem, wszyscy powtarzają, motywacja, nagroda, wyciszenie, skupienie, kliker, timing (nie wspomnę o więzi i zaufaniu), ale okazuje się, że nie tylko ja, mimo przeczytanych książek i odbytych szkoleń, do końca nie wiedziałam, jak zbudować to wszystko. Dodatkowo, system podstaw wg Magdy jest genialnie spójny, widać w nim jasno, co jest do czego potrzebne i co z czego wynika. Jak sama Magda mówi, szkolenie psa jest jak nauka czytania: najpierw uczy się alfabetu, potem sylab, całych słów, a z tą wiedzą spokojnie można czytać wszystko. (Specjalnie nie piszę, jak system ten wygląda, bo wydaje mi się to nie do końca fair - jeśli ktoś bardzo chce wiedzieć, zapraszam na seminarium.)
A Feneczki "czyta" nieco "od tyłu". Umie kilka słów, które sprawiają, że jakoś (i czasem bardzo nieźle) się komunikujemy, ale widzi je jak obrazki, gdyż nie zna liter (no, może kilka zna, ale nieliczne). Z tego powodu nie umiemy razem osiągnąć wielu rzeczy - bo Feneczek nie umie czytać; a nie umie, bo jej nie nauczyłam.

I co teraz?
Najpierw miałam moment rozpaczy, w stylu "gdyby tylko taka Magda zrobiła to seminarium trzy lata temu!". Potem smutną konkluzję "Fenek jest jaki jest, coś z nią porobię, za to następnego szczeniaka to dopiero wychowam!". A potem doszłam do wniosków wreszcie konstytutywnych: że przecież na nic nie jest za późno. Że mogę z Fenką pracować jak ze szczeniakiem. Przecież nie jest tak, że jest psem totalnie popsutym - ma wiele fajnych zachowań, ma popędy, znamy się dobrze - pracą da się cofnąć do nauczenia jej podstaw. Czasem będzie to ciężka praca przy naprawianiu starych błędów, czasem pewne rzeczy da się zrobić łatwiej, bo częściowo je mamy. Do roboty!
Wiele rzeczy mnie do tego zmotywowało. Pomógł widok biednego, nieogarniającego swoich emocji Feneczka i chęć, żeby jej to ogarnianie ułatwić (są na to sposoby, wiem już jakie). Pomógł spójny i prosty system podstaw. Pomogła motywacja w postaci informacji, że psy zawodnicze w Skandynawii mają po 7, 8 lat, więc nic straconego ;). Pomogła fantastyczna energia od ludzi, których na semi spotkałam. Pomogło wreszcie święte oburzenie, z jakim Magda spytała jednej z uczestniczek, czy "naprawdę czasem wychodzi z psem bez smakołyków?!". Pomógł wreszcie ten filmik:


na którym wyraźnie widać, że mimo strasznych braków Feneczek jest psem o masie zalet (ten zaciesz, ta prędkość, to, jak się cudownie stara...).

Niedługo mija tydzień, jak zasuwamy zmienionym systemem. Widzę już drobną poprawę, ale udaję, że jej nie ma, bo za łatwo odpuszczam sobie po pierwszych sukcesach. Pierwszy duży sprawdzian czeka nas w połowie lipca, na obozie. Ale wierzę, że będzie super, bo wreszcie ktoś pokazał mi, jak pracować skutecznie i w ogóle nad czym pracować.
Dzięki, Magda!