niedziela, 30 września 2012

Zapalenie ślinianki - uwaga, patyki!

Wreszcie mogę o tym napisać, bo w piątek byłyśmy u naszej weterynarz na kontroli (i przypomnieniu szczepień na nosówkę, parwo itd.) i wiemy, że już jest ok.

W ten sposób zakończyła się chorobowa odyseja, trwająca od momentu, kiedy na obozie dogoterapeutycznym (czyli na początku sierpnia!) Agata wyczuła na fenkowej szyi gulę. Nasz stowarzyszeniowy weterynarz stwierdził, że bez specjalistycznego sprzętu niewiele powie, ale uznał, że to najpewniej stan zapalny ślinianki lub podobna infekcja i zaordynował słaby antybiotyk i wyprawę do weterynarza po powrocie. Tak zrobiłam i w Warszawie Fenka dostała kolejny, mocniejszy antybiotyk i środki przeciwzapalne, z diagnozą, że to pewnie ślinianka, a jeśli nie przejdzie, to będziemy się martwić. Przeszło i pod koniec sierpnia pojechałyśmy na obóz agility do Mikoszewa.
Niestety, w połowie obozu gula pojawiła się znowu. Co więcej, już po powrocie do Warszawy zaczął się z niej sączyć jakiś płyn, pojawiły się strupy, ogólnie nieciekawie. Jedyny plus był taki, że Fenka jakby w ogóle nic sobie z tego nie robiła, nie gorączkowała, nie drapała się i nie zachowywała jak chory pies. Mimo to oczywiście trzeba było działać.
Kolejna wizyta u weterynarza nie dała jednoznacznej odpowiedzi - wprawdzie stan zapalny ślinianki był pewny, ale istniały wątpliwości, czy dalsze leczenie będzie farmakologiczne, czy operacyjne. Miałam wrócić następnego dnia. Tutaj jednak postanowiłam się zbuntować i pojechałam do Falenicy na konsultację do weterynarz, która jest mądra i fajna. I zaimponowała mi dość poważnie, bo odesłała mnie na USG do określonego specjalisty, odmawiając jakiejkolwiek diagnozy bez danych.
Na USG jechałyśmy do kliniki na Umińskiego. Poszło szybko, sprawnie i bardzo fachowo: gula na szyi okazała się być stanem zapalnym. Co więcej, znalazły się w niej malutkie ciała obce, które najpewniej były okruchami patyków. I tutaj uwaga: sama nie wierzyłam, że zabawa patykami może psu zaszkodzić. Sama uważałam, że znam masę psów, które bawiły się patykami i żyły. Okazuje się jednak, że rację mają ci, którzy patyczkowanie odradzają. I Wam też odradzam!
Dalej było z górki: dwa tygodnie antybiotyku i płukanie ranek (i wnętrza guli, fuu!) rivanolem. Co dodatkowo wiązało się goleniem okolic ranek, w czym dzielnie asystowała mi Magda. Kuracja okazała się skuteczna, gula znikła, okruchy - mamy nadzieję - zostały wypłukane, ranki się zagoiły, Fenka jest w 100% zdrowa i można ją było zaszczepić.
A wniosek taki, że patyki omijamy szerokim łukiem. I mamy nadzieję na brak nawrotu.

sobota, 29 września 2012

Świecąca zawieszka Trixie

Co nagle, to po diable, a zakupy impulsywne się nie sprawdzają. Tak można podsumować ostatni gadżet, który kupiłam Fence.
Dłuższa wersja historii jest taka, że remont mieszkania się przedłuża, więc wciąż mieszkamy w Falenicy. A tutaj jest tak, że pod domem stoi wprawdzie latarnia i kawałek dalej druga, ale jeśli chce się iść z psem na spacer później, niż o 18 i dalej, niż jakieś 100 metrów, wchodzi się w ciemny las. Taki wiecie, serio serio ciemny. Ja za ciemnością nie przepadam, natomiast Fence nie przeszkadza ona wcale i w ten sposób psiak nie raz fundował mi dyskomfort znikania bez śladu - mniejsza, że na chwilkę, stresuje mnie to i tak.
Dlatego w piątek, gdy okazało się, że jeszcze falenickich lasów nie opuszczamy, podjęłam decyzję o zakupie światełka dla psa. I, żeby załatwić sprawę od razu, w najbliższym sklepiku kupiłam jedyną dostępną świecącą zawieszkę - czerwoną łapkę firmy Trixie. Wygląda tak:

kosztowała 20 złotych i w zestawie miała dwie płaskie bateryjki.

Po pierwszym dniu użytkowania mówię krótko - odradzam. Z wielu powodów.
Pierwszy jest taki, że celem włożenia baterii, trzeba rozkręcić cała zawieszkę. W środku pół biedy, że nie było oznaczenia, w którą stronę baterie się wkłada (drobiażdżek, ale irytujący), to jeden z kabelków był nieprzymocowany i trzeba było się nakombinować, żeby wszystko zadziałało.
Po skręceniu okazuje się, że plastik, z którego zrobiono zawieszkę, jest tak marnej jakości, że gwinty w dziurkach, w które wchodzą śrubki natychmiast się wycierają (a rozkręcałam i skręcałam naprawdę delikatnie!) i całość nie łączy się już na sztywno, tylko ma luzy. Dzięki temu zaraz po testowym przypięciu do fenkowych szelek karabińczyk odczepił się od reszty i zawieszka wylądowała w trawie.
Drugie lądowanie zaliczyła, kiedy próbowałam umocować ją do szelek znajdującym się z tyłu klipsem - trzy kroki i spadła. Dopiero po kombinowaniu ze ściskaniem i dopasowywaniem dała się założyć na dłużej.
Tutaj dodam, że zawieszka na obroży nie sprawdziła się wcale, bo na plecach Fenkę bardzo irytowała, a na klacie ginęła w futrze. Dopiero przypięcie do szelek jakoś pozwoliło jej spełniać swoje zadanie.
Z plusów - światełko działa, owszem, świeci, daje się włączyć i wyłączyć, choć nieco opornie.
I wyłącznie z tego powodu (oraz panujących w lesie iście egipskich ciemności) ów gadżecik nie wylądował jeszcze w koszu. Natomiast zaręczam, że po powrocie na Mokotów - o ile do niego dotrwa - wyląduje na dnie szuflady, a na przyszłość rozejrzę się za lepszym rozwiązaniem. Macie jakieś sugestie?

niedziela, 23 września 2012

Frisbee

Wpadłam dzisiaj na chwilę do domu po różne drobiazgi i przy okazji złapałam nasze 4 frisbee - trzy Dog Chow'owe i jedno Dog Active.
Z frisbee ja nie mam żadnego doświadczenia, poza intensywnym kibicowaniem na zawodach DCDC w zeszłym roku i nieco mniej intensywnym w tym. Fenka widziała frisbee kilka razy, z czego najpoważniej na obozie agility, kiedy to w przerwie między treningami pobawiła się z nią Zosia Skipperowa. Wtedy też ja miałam okazję pozachwycać się stopniem wkręcenia mojego psa w tę zabawę i tym, jak szybko się uczy, a także podpatrzeć podstawy podstaw zachowania rzucającego.
Uzbrojona w mizerną wiedzę i 4 dekielki poszłam z Fenką na łączkę pod domem rodziców. I powiem Wam, zabawa jest niesamowita. Fenka na dyski reaguje szałem radości, chociaż namówiona potrafi się skupić i usłyszeć, o co proszę. Obiegania człowieka przed rzutem nauczyła się natychmiast. Uciekanie i rundki honorowe z dyskiem w zębach praktycznie nie wchodzą w grę. Łapanie dysków w powietrzu udaje się wprawdzie rzadko, ale widać, że Fenka próbuje. W sumie, jest masa radości, dziki entuzjazm, dawanie z siebie 100% i koniec końców pies, który po krótkiej zabawie wraca do domu i pada spać.

Na zawody raczej nie pojedziemy, ale wygląda na to, że znalazłyśmy sobie naprawdę fajną, nową zabawę.

sobota, 22 września 2012

Prosto, a fajnie

Piszę dzisiaj, ale wpis dotyczy piątku - był to bowiem niby zwyczajny dzień, ale tak przyjemny, że wart opisania.

Piątki mam wolne od pracy, więc uznałam, że sporą część dnia trzeba i chcę poświęcić Fence, bo w tym tygodniu miałam dla niej mniej czasu, niż bym chciała. Niestety dowiedziałam się, że o 14 miałam wziąć udział w szkoleniu, co rozbiłoby mi całkowicie plan dnia (bo dojazd do pracy, szkolenie i powrót zajęłyby mi jakieś 4 godziny). Okazało się jednak, że naprawdę znalazłam fantastyczną pracę, bo szefowa bez wahania pozwoliła mi zabrać Fenkę ze sobą.
Po szybkim spacerze ruszyłyśmy więc do pracy. Ponieważ, jak już pisałam, siedzę w Falenicy, czekała nas godzinna podróż z dwiema przesiadkami. I od razu pozytyw, bo Fenka, choć dawno nie jechała autobusem, zachowywała się doskonale. Przy okazji utwierdziłam się w przekonaniu, że kaganiec jest nie tylko obowiązkiem w warszawskim ZTM, ale i niezbywalnym elementem wyposażenia na każdą dłuższa wyprawę z psem, bo awaryjnie musiałyśmy skorzystać z prywatnego busa i tam również bez kagańca nie zostałybyśmy wpuszczone.
Wyznać muszę, że miałam małe obawy w kwestii zabierania Fenki na szkolenie o tyle, że mała bywa nadaktywna. Spodziewałam się, że będzie ok, ale czarny scenariusz zakładał nieustanne wręcz pacyfikowanie chcącego szaleć psa. Okazało się jednak, że nie doceniłam mojego psa. Weszła do szkoły, pozwiedzała, pozaglądała do koszy na śmieci (od których grzecznie dała się odwołać), a kiedy szkolenie się zaczęło, zasnęła w chwilę po tym, jak kazałam jej się położyć i przez cały czas ograniczyła swoją aktywność do sporadycznych zmian pozycji. Pies idealny!

Podczas powrotnej podróży autobusem przytrafiła nam się całkowicie kuriozalna sytuacja. Wsiadłyśmy do autobusu tylnymi drzwiami, Fenka rzecz jasna w kagańcu. Chciałam przejść na środek, bo tam jest więcej miejsca i pies może się położyć nie narażając na zdeptanie. Po drodze minęłyśmy leżącego na podłodze psiaka bez kagańca, którego pani na widok Fenki histerycznym tonem zażądała: "Pani zabierze tego psa, bo mój może ugryźć!". Spokojnie i grzecznie powiedziałam więc (zabierając Fenkę): "Właśnie dlatego pies w autobusie musi być w kagańcu". Riposta pani zbiła mnie z tropu i niemal z nóg: "Wcale nie, małe psy nie muszą, wystarczy, że będą trzymane na rękach!". Zamurowało mnie i zrobiło mi się przykro, że edukacja edukacją, ale czasem nie ma jak wygrać z ludzką... nie wiem nawet, czym dokładnie, złą wolą? Bezczelnością? Lenistwem?

Wahałam się, dokąd zabrać Fenkę na spacer. W końcu postanowiłam wypróbować spory teren zielony przy Trasie Siekierkowskiej, a ściślej coś, co - jak właśnie odkryłam - nazywa się Fort Augustówka. I okazało się, że jest tam super. Teren duży, czysty, psów zupełnie brak, za to sporo joggerów i rowerzystów. Jest woda z mnóstwem wygodnych zejść, chociaż nie pozwoliłam Fence się kąpać. I jest naprawdę dużo miejsca. Porzucałam Feniastej piłeczki, pobawiłyśmy się komendami i przeszłyśmy po Moście Siekierkowskim. Przy okazji postanowiłam popracować nad fenkowym ciąganiem na smyczy i powiem Wam, że rozklikany pies to prawdziwy skarb, bo komunikacja klikerem jest super frajdą.

Ze spacero-wyprawy wróciłyśmy zmęczone, ale naprawdę szczęśliwe. Spędzanie czasu z psem - uwaga, truizm i oczywistość - jest fantastyczną sprawą.

środa, 19 września 2012

Wielka prawda

Dzień dziś wielce jesienny. Chłodno, mżawka, szaro.
Mimo to, pierwszą rzeczą, którą zrobiłam po powrocie do domu było założenie swetra, wpakowanie dwóch piłek do kieszeni kurtki i wyruszenie z psem na spacer. Trwał dość krótko, bo okropecznie szybko zmierzcha ostatnio, ale mimo to po raz kolejny przekonałam się, że to najlepsze, co można zrobić z wolnym czasem. Szczególnie wolnym czasem po pracy, po stresie, po wysiłku, po czymś nieprzyjemnym, po czymś bardzo przyjemnym, po lenistwie... czyli chyba zawsze.

niedziela, 16 września 2012

Spotkanie tollerowe i durnota przewodnika

Co do spotkań, bo to przyjemniejszy temat, w sobotę 15 wrześnie odbyło się spotkanie tollerowe na Polu Mokotowskim. Zebrała się dość imponująca grupa, aż siedem psiaków: rodzeństwo, Amalka i Barney, przyrodni bracia Boi i Karmel, a także Pasterka, Walter i Fenka.
Najogólniej, było przemiło. Właściciele wszystkich psów są super, więc miło się rozmawiało; same psy też fajne, wesołe i zabawowe. Na szczęście Fenka zachowywała się ładnie i nie przyniosła mi wstydu. Jedyne, na co bym pomarudziła, to sama formuła spaceru, który polegał na staniu na łączce i rzucaniu w różne strony przeróżnymi przedmiotami. Psy owszem, były zachwycone, ale ja się trochę za szybko nudzę =). Tym niemniej, powtórka już za miesiąc i stanowczo się wybieramy.

Oprócz tego, po raz kolejny przydarzyło się to samo - czyli stanowczo za wolno się uczę. Miałam ostatnio trochę wydarzeń w życiu, co w żaden sposób nie usprawiedliwia, ale tłumaczy fakt, że poświęcałam psu nieco za mało uwagi i trochę nie taki miewałam humor. Skutkiem tego było potworne nieogarnięcie Fenki na piątkowym szkoleniu stowarzyszeniowym i ogólny niepokój. Dobry, przytomny przewodnik postarałby się nie dopuścić do takiej sytuacji, popracowałby nad swoimi nastrojami i nad psim skupieniem i komfortem; ja zorientowałam się trochę, na mój gust, za późno. Nie jest to wielki dramat, ale kolejna lekcja, żeby myśleć, myśleć, nieustannie myśleć i pracować.
Za to wprowadziłam nowy element do naszych spacerów. Korzystając z faktu, że zaraz za furtką mamy las i miękkie drogi, na każdy spacer biorę dwie piłeczki i pracujemy nad aportem, przy okazji po prostu się bawiąc. Fenka jest zachwycona i ja również, gdyż donosi piłkę pod same nogi, biega jak głupia i ewidentnie świetnie się bawi.

czwartek, 13 września 2012

Falenica

U nas znowu zmiany i znowu coś się rusza. Do naszego mieszkania wkroczyli robotnicy celem wyremontowania (czytaj: rozwalenia do cna i zbudowania od nowa) łazienki i kuchni, więc Fenek i ja wyniosłyśmy się do rodziców, czyli do Falenicy. Rodzice mieszkają w domku na samym, samiutkim krańcu Warszawy. Mają nawet kawałek ogródka , a za furtką rozciąga się las, którym można zawędrować daleko na południe i wschód.
Wprowadziłyśmy się wczoraj i Fenka jest wniebowzięta. Owszem, miała krótki okres adaptacyjny, kiedy nie bardzo wiedziała, co tutaj robimy (bywała w Falenicy na rodzinnych imprezach, ale to zupełnie co innego niż codzienne życie) - ale przeszedł szybko. Teraz zaś wiadomo już, że można biegać po ogródku, bawić się szyszkami i tropić. Niestety, nie wolno kopać dołów. Za to do ogródka przychodzą wiewiórki, które są najbardziej fascynującymi istotami świata i Fenka sprawia wrażenie, jakby bardzo zazdrościła im umiejętności chodzenia po drzewach.
Poza ogródkiem można chodzić na spacery bez smyczy i bobrować po krzakach. Albo, jeśli pojawia się smycz, to znaczy, że na spacer idzie tata; a chęć taty do wychodzenia z psem oznacza, że codziennie można wyjść całe mnóstwo razy.
W domu zaś jest fajnie, bo jest masa mebli, na których można spać, jest piwnica, w której dzieją się przeciekawe rzeczy (na przykład tata tam chodzi, a tata ogólnie jest fantastyczny), jest taras, z którego można obserwować świat i na który, w przeciwieństwie do balkonu w domu, wolno wychodzić.
Generalnie, jest czad. Dzisiaj czeka nas dłuższy spacer. Pytanie, jak Fenek zniesie samotne zostawanie, ale to odkryjemy na dniach.

niedziela, 2 września 2012

23-30 sierpnia - obóz agility

Znowu z opóźnieniem, ale pora wspomnieć o kolejnej wyprawie. Tym razem był to tydzień na organizowanym przez DCAC obozie agility w Mikoszewie.

Było... cóż, intensywnie. Trzy treningi dziennie może nie wykańczały, ale zostawiały niewiele czasu na cokolwiek innego, a i mało chęci, bo psy musiały odpoczywać, a włóczyć się bez psa nudno. Rytm dnia obracał się więc wokół treningów, posiłków, czytania i muzyki. Choć trzy wycieczki na plażę też się zdarzyły, z czego ostatnia w imponująco licznej grupie, wywołującej zdumienie nielicznych świadków.
Fenka po raz kolejny zdała egzamin z życia w grupie psów. Troszkę poburkiwała przy misce, nie jest też typem psa, który pcha się w sam środek zabawy i kotłowaniny, ale ogólnie nie robi wstydu i można z nią spokojnie jeździć, gdzie dusza zapragnie.
A samo agility? Znowu, jak w czasach przedszkolnych, trafiłyśmy pod instruktorskie skrzydła Magdy Łabieniec; wiele się jednak od tego czasu zmieniło. W Fence, bo ja wciąż nie mam koordynacji i nie biegam, choć wydaje mi się, że biegnę =). Fenka jednak pięknie współpracuje, stara się maksymalnie, dostosowała się do mojego stylu i nie leci byle dalej, tylko czujnie i uważnie zbiera moje kaleczne wskazówki i całkiem pięknie - o ile nie przeszkodzę jej wybitną niezręcznością - biega torki. Najlepszym dowodem na to może być statystyka z ostatniego treningu, podczas którego biegaliśmy dwa tory, najpierw bez żadnych wskazówek, według własnego pomysłu, potem już z pomocą Magdy. I pierwszy bieg po pierwszym torze wyszedł z jedną tylko zrzutką, drugi dętka, bo pokazałam Fence złą dziurę w tunelu; pierwszy bieg po pierwszym torze znów dis, bo nie dość psa skręciłam i dałam jej biec na pamięć, ale drugi bieg drugiego toru już prawie idealnie (Fenka krzywo skoczyła koło, ale to już siła wyższa i brak wprawy). Widać więc wyraźnie, że daleko nam do poziomu zawodniczego, ale i że nie jesteśmy kompletne nogi. Ogólnie, nauczyłam się mnóstwo, chociaż aerobik i panowanie nad nerwami są nieodzowne, jeśli mam to robić dalej.
No i właśnie, robić dalej. Planowałam wyrzucić agility z naszych zajęć, bo nie byłam do niego przekonana, ale po tym obozie, widząc zaangażowanie Fenki i swoje powolne, ale istniejące postępy, chyba zostajemy.

Wreszcie koniecznie muszę wspomnieć o innej zalecie takich wyjazdów: poznaje się mnóstwo wspaniałych ludzi. I tak też było tym razem: poza kolejną możliwością pouczenia się od Magdy Ł., fajnie było znowu zobaczyć Ninę czy Zosię Skiperową, ale też cieszę się bardzo, że poznałam Magdę Juiceową, Asię od Trusia (i Magdę z Lądka), dziewczyny (i chłopaka) z Gliwic czy Kasię od Meli i Martynę od Emy. Różne rzeczy można powiedzieć o polskim psim światku, ale jest pełen fantastycznych ludzi i spotkania z nimi wiele dają.